Ponad 1200 osób, w tym wielu wojskowych, obserwowało atrakcje związane z obchodami Święta Lotnictwa w Pucku i rocznicą istnienia batalionu lotnictwa morskiego w tej miejscowości.
Program obchodów święta przewidywał nie tylko wojskowe pokazy lotnicze. Były również zawody pływackie, wyścigi łodzi. Dla organizatorów i widzów były to nie tylko pechowe, ale się potem okazało - także tragiczne obchody.
Już rano - po uroczystej mszy - doszło do pierwszego nieszczęścia. Podczas uruchamiania silnika samolotu śmigło uderzyło w rękę mechanika. Ze złamaną kończyną trafił do szpitala.
Po południu - na plac przed hangarami w Pucku - przyszły tłumy. Było o wiele więcej osób niż przed południem.
Wszyscy z zainteresowaniem czekali na "gwóźdź programu": pokaz bombardowania
Załoga samolotu Lübeck-Travemünde F4 w składzie: chor. pil. Adolf Stempkowski – pilot, inż. Aleksander Witkowski – bombardier z tamtejszego Detaszowanego Dywizjonu Lotniczo-Wywiadowczego wraz z pasażerem – kpt. mar. Kobzą miała przelecieć nad morzem w pobliżu brzegu, demonstrując bombardowanie z użyciem ostrej amunicji.
Tuż przed startem, do samolotu załadowano kilkanaście bomb produkcji niemieckiej - każda o wadze 12,5 kilograma i długości pół metra Były to bomby odłamkowe, które trafiły do polskiej armii po zajęciu poznańskiego lotniska Ławica przez powstańców wielkopolskich.
Jak donosiło Słowo Pomorskie z 18.08.1922 roku, do przygotowanego już do odlotu samolotu podszedł dowódca lotnictwa morskiego komandor ppor. Kaczyński.
Zwrócił się do inż. Witkowskiego, żeby "przypadkiem nie zrzucił bomby na ludzi i ich nie pozabijał". W odpowiedzi na to było tylko machnięcie ręką i uśmiech na twarzy inżyniera, który miał osobiście zrzucać bomby do morza. Miał w tym doświadczenie. Robił to już wielokrotnie.
Samolot wystartował ok. godz. 18:30. Wzbił się w powietrze i zatoczył koło nad morzem. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Osiągnąwszy wysokość kilkuset metrów, zaczął zbliżać się w stronę lądu.
(...) Kiedy maszyna znalazła się nad hangarem nr 3, zawróciła na prawo, po czym, lecąc nad szosą na wysokości 400 metrów, przeleciała nad hangarem nr 1 - to cytat z książki "Katastrofy II Rzeczpospolitej" Tomasza Specyała. - W pewnym momencie pilot zniżył nieznacznie pułap, a zgromadzonym ludziom ukazała się spadająca bomba. W tłumie, jak później relacjonował dziennikarz wspomnianego „Słowa Pomorskiego”, pojawiły się głosy, że bomba zrzucona nad lądem spadnie do morza. Niestety, tak się nie stało. Komandor Kaczyński, który obserwował pokaz wraz z żoną i dzieckiem, od razu zorientował się co się dzieje. Wariat! Co on robi! – wykrzyknął. Bomba z piekielnym świstem runęła w sam środek tłumu na nabrzeżu, w odległości kilku metrów od wody. (...)
Wybuchła panika. Ludzie uciekali w popłochu. Wszędzie było słychać krzyki i jęki rannych
(...) Na brzegu leżało blisko 40 osób zemdlonych ze strachu czy tez jęczących z okropnymi ranami w okolicach nóg, brzucha i głowy, w tym kilkanaście kobiet, wiele dzieci" - tak relacjonowała to wówczas lokalna prasa.
Kilku marynarzu, którzy byli wśród tłumu, nie straciło głowy. Zaczęli natychmiast opatrywać rannych. Ciężarówkami przewożono ich do szpitala i wojskowej izby chorych. Brakowało madyków. Na pomoc wezwano lekarzy z Wejherowa i Gdańska. Na miejscu był w tym czasie także ksiądz kanonik z Kielc. To on udzielał ostatniego namaszczenia, dodawał rannym otuchy.
(...) Szpital otoczony tłumem (...) co chwila rozlegają się okrzyki bólu rannych poumieszczanych z powodu przepełnienia szpitala w sieniach, korytarzach, łazienkach (...) - tak opisał to dziennikarz "Słowa Pomorskiego".
Część rannych umieszczono także w sali jadalnej sióstr Elżbietanek. One także włączyły się do akcji ratunkowej.
(...) Na miejscu katastrofy wzdłuż wybrzeża kałuże krwi i straszny trup do połowy obnażonej p. Jelenkowej zwraca uwagę (...) - to część artykułu z "Gazety Bydgoskiej" opublikowany po tym zdarzeniu.
Bilans wypadku był tragiczny: osiem osób zginęło na miejscu, dziewiąta ofiara niedługo później.
Rannych zostało 35 osób, w tym 13 ciężko.
Dlaczego bomba spadła na tłum a nie do morza? Tego śledczy nie zdołali ustalić. Prawdopodobnie Witkowski - z nieznanych przyczyn - upuścił bombę w złym momencie. Po tym zdarzeniu chciał popełnić samobójstwo, a ówczesne media nie pozostawiały suchej nitki na armii.
(...) Na każdym kroku widoczne jest nie niedbalstwo, ale nieświadomość pewnych osób wojskowych nie zdających sobie sprawy, jakie skutki może mieć rzucanie ostremi bombami wśród tłumów publiczności. Wzburzenie w mieście jest ogromne. (...) - pis. oryginalna.
Świadkowie zeznawali, że w chwili pokazów na morzu, do którego miały spaść bomby pływały - jak gdyby nigdy nic - kilka mniejszych łódek. Nikt nie panował na bezpiecznym przebiegiem pokazów.
Wojskowy Sąd Admiralski uznał za winnych spowodowania wypadku: dowódcę dywizjonu, komandora podporucznika Wiktoryna Kaczyńskiego oraz kierownika warsztatów lotniczych, urzędnika wojskowego XI rangi Aleksandra Witkowskiego. Inżynier Witkowski, który w czasie I wojny światowej pełnił służbę w lotnictwie niemieckim został po wypadku aresztowany, ale uniknął kary.
Jeszcze długo po tym zdarzeniu żołnierze dywizjonu przez bardzo długi czas byli źle widziani w puckich lokalach i na miejskich ulicach.
źródło:
"Katastrofy II Rzeczpospolitej", Tomasz Specyał, Wyd. Replika
Gazeta Bydgoska 20.08.1922 r.
Słowo Pomorskie 18.08.1922 r.
https://smartage.pl