Teren wokół tego jeziora na Uralu, w obwodzie czelabińskim był przez wiele lat ściśle strzeżoną tajemnicą Sowietów. To tu powstał Czelabińsk-40, kombinat do produkcji promieniotwórczego plutonu.
W wyniku katastrofy nuklearnej i dziesięcioleci utrzymującego się zanieczyszczenia, mały, odosobniony region Rosji zamienił się w prawdziwe apokaliptyczne piekło: średni wiek mieszkańców tego obszaru wynosił zaledwie 45 lat.
Kombinat zbudowali więźniowie (ok. 70 tysięcy skazanych), których zwieziono tu pod koniec 1945 roku z sowieckich łagrów. W ciągu kilku lat działalności nowe reaktory produkowały pluton pełną parą do zasilania pierwszej broni nuklearnej Związku Radzieckiego.
Czelabińsk-40 nie widniał na żadnych oficjalnych mapach. Dopiero kilkadziesiąt lat później władze radzieckie w ogóle przyznały się do jego istnienia. Miały ku temu powód: szalony wyścig zbrojeń i sowiecka „beztroska” doprowadziło do większej katastrofy nuklearnej niż Czarnobyl. Sowieci nie chcieli się do tego przyznać. Oficjalnie, tego kombinatu przecież nie było.
To, co ówczesne władze zrobiły z tym miejscem, przypominało film z gatunku horrorów. Tak się śpieszyli z produkcją, że nie w głowie im było opracowanie odpowiednich procedur zagospodarowania śmiercionośnych odpadów. Większość produktów ubocznych rozcieńczano wodą, a ścieki odprowadzano do rzeki.
Po trzech latach od uruchomienia fabryki, w 1951 roku zmierzono skażenie w rzece i w pobliskiej osadzie. Liczniki Geigera oszalały. Zabrakło skali. Podobnie było w 38 innych wioskach położonych wzdłuż rzeki. 28 tys. osób było skazanych na pewną śmierć lub poważną chorobę, a dalszych 100 tys. mieszkańców w okolicach Czelabińska zostało narażonych na podwyższoną, ale nie całkiem śmiertelną dawkę promieniowania gamma.
Władze radzieckie znalazły „rozwiązanie”: przeniesiono 7500 mieszkańców wsi z najbardziej zanieczyszczonych obszarów, ogrodzono tereny zalewowe i wykopano studnie, aby zapewnić alternatywne źródło wody dla pozostałych wiosek. Przestali też odprowadzać ścieki do rzeki. Zamiast tego zbudowali szereg zbiorników magazynujących, w których ścieki mogły na jakiś czas odprowadzać radioaktywność. Po kilkumiesięcznym przechowywaniu w tych zbiornikach rozcieńczone ścieki były regularnie odprowadzane do nowego składowiska długoterminowego, czyli wprost do jeziora Karaczaj.
To pomogło na jakiś czas. Promieniowanie zmniejszyło się, ale tragiczne skutki tej nieprzemyślanej decyzji i prawdziwe problemy zaczęły się dopiero później.
Pracownicy fabryki plutonu – wciąż tajnej - skarżyli się na ból, niskie ciśnienie krwi, brak koordynacji i drżenie ciała. Były to klasyczne objawy zespołu przewlekłego promieniowania. Okazało się, że gorące izotopy składowane w zbiornikach parowały, a odpady radioaktywne dostawały się do wody. Sytuację pogorszyła awaria kilku wymienników ciepła zbiorników, co spowodowało uszkodzenie układu chłodzenia.
W promieniu dwudziestu kilometrów od zbiorników nie rosła już żadna sosna. Wszystkie obumarły. Kombinat musiał jednak pracować. Produkcja szła pełną parą – tak jak partia sobie życzyła.
Sowieccy specjaliści obliczyli, że większość ścieków w zbiornikach pozostanie długo w stabilnym stanie ciekłym nawet bez dodatkowego chłodzenia. Jednak ich obliczenia były błędne, a woda w wadliwych zbiornikach stopniowo się gotowała. Pozostał w nich radioaktywny osad azotanów i octanów, mniej więcej chemiczny odpowiednik trotylu.
29 września 1957 r. jeden ze zbiorników eksplodował z siłą odpowiadającą około 85 tonom trotylu. Wszystkie budynki kombinatu zadrżały jak przy potężnym trzęsieniu ziemi. Do atmosfery przedostało się siedemdziesiąt ton wysoce radioaktywnych produktów rozszczepienia.
To wystarczyło, żeby w ciągu zaledwie kilku dni okolica zamieniła się w piekło. Wiele osób wymiotowało krwią, z twarzy, rąk i osłoniętych części ciała odpadała skóra.
Przez przeszło dwa tygodnie władza sowiecka zastanawiała się, co z tym fantem zrobić. Dopiero wtedy ewakuowano część mieszkańców okolicznych wiosek, a kombinat odkażono i wkrótce wznowiono produkcję. To było najważniejsze. Nie zdrowie i życie obywateli ZSRR. Ono się nie liczyło.
Tymczasem do szpitala trafiało coraz więcej osób w ciężkim stanie. Lekarze mieli zakaz udzielania informacji na co ich pacjenci chorują. Mieli wymyślać różne choroby. W żadnym wypadku nie mieli prawa ujawnić prawdziwej przyczyny zachorowań. Na skażonym terenie pojawiły się jednak znaki ostrzegawcze, żeby nie zatrzymywać się w tym rejonie, a jadąc samochodem – zamykać szyby i jak najszybciej przejechać.
Fabryka nadal odprowadzała radioaktywne ścieki do jeziora Karaczaj. Jezioro nie miało ujścia powierzchniowego, więc optymistyczni inżynierowie wierzyli, że wszystko, co zostanie wrzucone do jeziora, pozostanie tam na zawsze.
Najgorsze miało dopiero jednak nadejść. W 1967 r., Czelabińsk nawiedziła dotkliwa susza. Naukowcy nie kryli przerażenia. Jezioro Karaczaj, które nie było głębokie (maksymalna głębokość to zaledwie trzy metry) zaczęło się kurczyć, odsłaniając radioaktywny osad zalegający na dnie. Do powietrza dostało się tyle radioaktywnego pyłu, że zagrażało to 500 tysiącom mieszkańców Uralu. Tego już się nie dało ukryć. Wszczęto „procedurę ratowniczą”. Mało skomplikowaną - przez ponad dziesięć lat do zanieczyszczonego zbiornika wrzucano tony kamieni, ziemię i duże bloki betonowe. Sam kombinat zamknięto pokrywą wykonaną z ziemi i betonu.
W 1990 roku Związek Radziecki ostatecznie przyznał, że istnieje tajne miasto Czelabińsk-40 (wkrótce przemianowane na Czelabińsk-65, a jeszcze później Ozersk). Jezioro i jego okolice nadal uważano za obszar szczególnie niebezpieczny.
Delegacja, która odwiedziła to miejsce w latach 90. czym prędzej stamtąd uciekła. Licznik Geigera pokazał około 600 promieni rentgenowskich na godzinę – co może zabić każdego w ciągu godziny.
Rok później władze opublikowały raport o skutkach tej apokaliptycznej działalności kombinatu. Dane były przerażające. Od 1948 roku zapadalność na białaczkę w regionie wzrosła o 41 proc., nowotworów o 21 proc, a zaburzeń krążenia o 31 proc
Najprawdopodobniej te liczby są znacznie wyższe, ponieważ lekarze byli zobowiązani do ograniczenia liczby diagnoz raka i innych chorób związanych z promieniowaniem. Według zapisów miejscowego lekarza, we wsi Muslyumovo w 1993 r. średnia długość życia mężczyzn wynosiła 45 lat, podczas gdy w pozostałej części kraju 69 lat. Dramatycznie wzrosła także liczba wad wrodzonych, bezpłodności i chorób przewlekłych. Ogółem działalność kombinatu w latach 1948–1990 bezpośrednio dotknęła ponad milion obywateli Rosji, w tym około 28 000 osób uznano za ciężko zakażonych promieniowaniem.
Dziś powierzchnia jeziora Karaczaj składa się z większej ilości betonu niż wody i nadal jest ono uważane za jeden z najbardziej zanieczyszczonych obszarów na Ziemi; gdybyśmy spędzili na jego brzegach tylko godzinę, mogłoby to być dla nas śmiertelne.
I pomyśleć, że jeszcze do roku 1946 było to zwykłe, leśne jeziorko z krystalicznie czystą wodą.
Źródło:
https://nlc.hu/szabadido/20241223/karacsaj-to-a-vilag-legszennyezettebb-tava/
https://www.focus.pl/artykul/pierwsza-niskoemisyjna-autostrada-chiny