- Kiedyś ściągnąłem dwie ciemne beemy z Niemiec – mówi pan Krzysztof. – Nie były w idealnym stanie i wymagały trochę pracy.

Internetu w tym czasie jeszcze nie było. Samochody sprzedawano na giełdzie i dzięki ogłoszeniom w prasie. Najbardziej popularne były Anonse. Tam też znalazło się ogłoszenie naszego bohatera.

 - Któregoś dnia wieczorem zadzwonił klient – mówi pan Krzysztof. – Spytał, czy w niedzielę rano mogą podjechać zobaczyć te beemy. Dodał, że akurat będą w Lublinie. Powiedziałem, że będę na nich czekać. Umówiliśmy się, że jak będą wyjeżdżać, to dadzą znać. A mieli jakieś 2 godziny jazdy. Z Pruszkowa. Przyjechali w południe. Akurat byłem przed domem. Czarne bmw. Przejechali obok mnie, opuścili szyby. Jeden z nich kiwnął mi głową na powitanie. Już pierwszy rzut oka wystarczył, że wiedziałem, że nie są z domu kultury w Pruszkowie. O tamtejszych gangach było wówczas głośno. Podjechali pod moje bmw. Rzucili okiem, zamknęli szyby i odjechali. Nawet na mnie nie spojrzeli. Jedyne, co zapamiętałem, to lubelskie tablice rejestracyjne z tyłu. Jak wjeżdżali, to mimowolnie spojrzałem na „blachy” z przodu. Były warszawskie. Nie wiem, co im się nie spodobało. Może fakt, że moje beemy nie miały przyciemnionych szyb.   

    Przez te lata – jak podkreśla – nauczył się jednej, bardzo ważnej rzeczy: już go nie irytują absurdalne czasami pytania klientów. Chociaż nie zawsze udaje mu się zachować spokój.

- Niedawno miałem na sprzedaż 23-letniego opla za 2,5 tys. zł. – mówi. – Na chodzie, z nowymi oponami, jak na swoje lata wyglądał całkiem przyzwoicie. Miał ponad 300 tys. km przebiegu. Pewnego dnia zadzwonił klient. Zaczął szczegółowo wypytywać o tego opla: w jakim stanie jest lakier, jak wnętrze, czy kopci itd. Starałem się rzetelnie opisać mu auto. Poza tym, w internecie miał kilkanaście zdjęć tego samochodu. Mógł je dokładnie obejrzeć. Po kilkudziesięciu minutach rozmowy spytał, czy lakier nie jest zbyt wyblakły i czy dywaniki nie są brudne. Nie wytrzymałem. Zażartowałem, że lakier jest jak z fabryki, a na siedzeniach jest jeszcze folia. Niestety, klient wziął to na poważne. Jakoś udało mu się wytłumaczyć, że to jest żart, a za 2,5 tys. zł to trudno wymagać, żeby kupić auto w idealnym stanie.

Pan Krzysztof podkreśla, że zdarzają się także takie sytuacje przy oględzinach auta, których logicznie nie da się wytłumaczyć.

 - Miałem w ofercie volkswagena za 8,5 tys. zł. – opowiada. – W niezłym stanie, z klimatyzacją, zadbany, opony zimowe. Było spore zainteresowanie. Na weekend zapowiedziało się młode małżeństwo spod Chełma. To jakieś 60 km. Przyjechali, obejrzeli, zrobili jazdę próbną. Wszystko im się podobało. Umówiliśmy się na następny dzień, żeby dokończyć transakcję. Chcieli, żeby jeszcze rodzice obejrzeli auto. Podejrzewam, że to oni finansowali ten zakup.

Następnego dnia, w niedzielę przyjechali. Byli już przed 8 rano.

- Dałem im kluczyki, powiedziałem, że jak chcą, to niech się jeszcze przejadą, a sam zasiadłem do porannej kawy – opowiada pan Krzysztof. – Wrócili za pół godziny. Wysiedli, jeszcze raz dokładnie obejrzeli samochód z każdej strony, otworzyli maskę, zaczęli dyskutować. Kiedy skończyli rozmowę – wyszedłem.

- To jak, zdecydowaliście się?

- Wie pan, samochód jest rzeczywiście fajny – usłyszał. – Wzięlibyśmy, ale gdyby to było kombi.

I poszli.

Podobne sytuacje zdarzyły się kilka razy. Kiedyś pan Krzysztof miał na placu pięknego hyundaia. Niewielki przebieg, serwisowany, komplet opon. Zadzwonił klient. Gdzieś z Pomorza.

- Każde auto staram się jak najdokładniej opisać w ogłoszeniu – mówi sprzedawca samochodów. – Zamieszczam też zazwyczaj kilkanaście zdjęć. I ten klient powiedział, że samochód bardzo mu się podoba. Spytał o szczegóły. Wysłałem mu jeszcze skany książki serwisowej. Powiedział, że jest zdecydowany i z samego rana przyjedzie go odebrać. To było już późnym wieczorem, to nie bawiłem się w zaliczki. Uwierzyłem, że te 600 km podróży, jaka go czekała nie będzie jedynie wycieczką krajoznawczą. Przed dziesiątą był już na placu. Na pomarańczowego hyundaia popatrzył jedynie z daleka.

- Oj, nie. Wolałbym jednak czerwony – stwierdził krótko, kiwnął głową na pożegnanie i odjechał.

Przypomina sobie też takie sytuacje, kiedy zdecydowany – wydawałoby się – na zakup klient w ostatniej chwili rezygnuje.

- I czasami tłumaczą, że w nocy sobie przemyśleli i woleli jednak co innego – tłumaczy pan Krzysztof. – Doskonale to rozumiem i akceptuję. Są jednak sytuacje, które mi trudno logicznie wytłumaczyć.

Miał kilka takich przypadków.

- W pierwszym chodziło o volvo. – mówi. – Nie było tanie, klient był gdzieś spod Kielc. Najpierw przyjechał sam. Dokładnie obejrzał. Wszystko mu pasowało. Umówiliśmy się, że przyjedzie jeszcze raz z kolegą, który zna się na samochodach. Byli następnego dnia. Kolega nie miał żadnych uwag. Klient zostawił zaliczkę. 500 zł. Umówiliśmy się, że do weekendu przygotuję wszystkie dokumenty. Musiałem jednak wyjechać i nie zdążyłem tego zrobić. W sobotę przyjechali. Jeszcze obeszli volvo, odpalili silnik. Nie odzywali się. Powiedziałem, że idę przygotować dokumenty. Klient powiedział „ok”. W momencie, kiedy włączyłem drukarkę, usłyszałem, jak szybko odjeżdżają. Najpierw myślałem, że może pojechali do bankomatu, albo banku. Po pół godzinie zadzwoniłem do tego klienta. Do dzisiaj nie odbiera telefonu. Nie jestem z stanie tego wytłumaczyć.

Za drugim razem było podobnie. Tym razem klient przyjechał lawetą z kolegą. Powiedzieli, że muszą jeszcze podjechać do bankomatu. Panu Krzysztofowi akurat zabrakło papierosów. Zaproponował, że podjadą jego autem pod sklep, kupi papierosy, a oni wypłacą w tym czasie pieniądze, bo bankomat jest tuż obok. Stwierdzili, że podjadą lawetą. To jakieś 500 metrów.

- Jak wychodziłem ze sklepu, to zobaczyłem w oddali tylko tył lawety – opowiada właściciel komisu. – Ten klient również stracił zaliczkę. Wziąłem od niego też 500 zł. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Może oni wstydzili się, że w ostatniej chwili rezygnują z zakupu?

Zdarzają się też skrajnie inni klienci. Pan Krzysztof przyzwyczaił się już do najbardziej dziwacznych pytań klientów. Ten, który zadzwonił do niego spod Lublina miał tylko jedno pytanie: czy w bagażniku zmieści mu się sprzęt muzyczny. Chodziło o trzy urządzenia. Podał ich wymiary. Kiedy usłyszał, że bez problemu, stwierdził, że będzie za godzinę. O nic więcej nie pytał.

- Rzeczywiście przyjechał punktualnie taksówką – opowiada właściciel komisu. – Przywitał się, podszedł do bagażnika, otworzył, chwilę postał, po czym wyjął pieniądze – bez żadnego targowania – i odjechał. Umówiliśmy się tylko, że po dokumenty przyjedzie za kilka dni. Ja już odjeżdżał, to jeszcze tylko na chwilę się zatrzymał i spytał, jak się otwiera bagażnik.

Tacy klienci, jak też pewne małżeństwo spod Lublina to rzadkość. Któregoś dnia obok komisu przejeżdżał ford. Kiedy już minął plac, nagle się zatrzymał, cofnął. Wysiadło z niego małżeństwo. Spytali o starego jeepa, który poprzedniego dnia został wystawiony na sprzedaż.

- Bardzo im się spodobał. Obejrzeli go może z pięć minut i spytali czy mogą się przejechać. Wrócili po kilku minutach. Nie wiem, czy przejechali nim więcej niż trzy kilometry. I kupili tego samego dnia. Spotkałem ich po miesiącu. Okazało się, że w tydzień po zakupie pojechali nim na Bałkany. Wrócili zadowoleni i jeżdżą nim już z pięć lat. Mówią, że nie chcą innego auta. 

        

    

 

Tagi:

samochody,  komis,  motoryzacja, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz