Podobne artykuły:

Był październik 1967 r. W żłobku nr 5 w dzielnicy Bronowice przy ul. Sowiej w Lublinie przebywało kilkadziesiąt maluchów. Wśród nich 2,5-roczny Marek. Ok. godz. 15 do środka weszła niewielkiego wzrostu nastolatka. Wyglądała na 14-15 lat. Pewnym krokiem podeszła do opiekunki maluchów. Powiedziała, że przyszła odebrać Marka. Podała też jego nazwisko. Przedszkolanka była przekonana, że to kuzynka dziecka. Często malucha odbierał ktoś z rodziny. Nie zawsze był to ojciec czy matka. Kobieta sądziła, że i tak jest tym razem. Dziewczynka pomogła chłopcu się ubrać, pożegnała się i wyszła z nim w budynku.

Jak się później okazało, nie była to żadna kuzynka ani znajoma chłopczyka.

Kiedy weszła do żłobka, przeczytała wywieszoną na ścianie listę dzieci. Marek B. widniał na niej jako pierwszy. Wybór był zupełnie przypadkowy. Ok. godz. 18 w żłobku pojawił się ojciec Marka. Zaskoczona opiekunka powiedziała, że chłopca odebrała kuzynka.

Jak podają ówcześnie media, rodzice próbowali najpierw sami na własną rękę szukać syna. Milicja otrzymała zgłoszenie o porwaniu Marka dopiero pięć godzin po zdarzeniu. Funkcjonariusze od razu przystąpili do poszukiwań. Obstawili dworce autobusowe, kolejowe, na drogach wyjazdowych z miasta pojawiły się radiowozy. Sprawdzano każdy samochód wyjeżdżający z miasta. Rysopis zaginionego chłopca otrzymały wszystkie komendy w całym kraju. W nocy rodzice 2,5-latka otrzymali informację, że patrol milicji znalazł malucha w Lubartowie. Chłopczyk spacerował sam po ulicy. Kiedy zainteresowali się nim milicjanci, przyznał że ma na imię Marek i ma dwa i pół roku. Uszczęśliwieni rodzice natychmiast pojechali do Lubartowa. Na miejscu okazało się, że znaleziony chłopczyk nie jest ich synem. Milicja ustaliła, że dziecko wyszło samo z domu, kiedy rodzice pili alkohol. Przez kilka godzin nie zwrócili uwagi, że syna nie ma w domu. Czas naglił. Milicjanci wzięli pod lupę ostatnie meldunki z podobnego typu zdarzeń, do jakich doszło w ostatnim czasie na terenie całego kraju.

Okazało się, że porywaczka może być niejaka Stasia, 14-letnia dziewczynka, która do tej pory aż ośmiokrotnie porywało małe dzieci

Była badana psychiatrycznie. Lekarze stwierdzili, że nastolatka ma ponadprzeciętne poczucie instynktu macierzyńskiego. Już kilka lat wcześniej uciekła z domu, zabierając ze sobą dwie lalki. Milicja znalazła ją aż w Zakopanem. Nie chciała się rozstać ze swoimi lalkami. W styczniu 1965 r. Stasia – w podobny sposób jak w Lublinie – odebrała ze żłobka w Szczecinie kilkumiesięczne niemowlę. Przedstawiła się jako siostra, a przedszkolanka bez żadnych problemów wydała jej niemowlę. Kilka godzin później porzuciła je na ulicy. Na szczęście znaleźli je przechodnie. Dziecko odmroziło sobie jednak nóżki.

Po trzech dobach poszukiwań, lubelscy milicjanci dostali wreszcie telefon, że znaleziono Marka. A telefon był aż ze Szczecina. Chłopiec był razem z porywaczką - Stasią. Tym razem był to już „prawdziwy” Marek. Rodzice odebrali go ze szpitala. Był nieco zaniedbany i głodny, także przeziębiony. Stasia przyznała, że zaraz po zabraniu chłopczyka poszła na dworzec PKP, skąd pojechała z nim nad morze. Dlaczego nikt nie zainteresował się samotnym dzieckiem z drugim dzieckiem pod opieką – tego się nigdy nie dowiemy.


Tagi:

porwanie,  milicja, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz