Podobne artykuły:

Ania z Jarkiem pochodzą z Lubelszczyzny. Poznali się na studiach w Warszawie.

- Byliśmy tzw. słoikami - śmieje się Jarek. - Co jakiś czas przyjeżdżaliśmy do rodziców w odwiedziny do domu i uzupełnienie zapasów. Najczęściej były to gotowe dania pasteryzowane w słoikach. Stąd nazwa.

Jarek wybrał studia ekonomiczne. Ania poszła na filologię germańską. To było zawsze jej marzenie.

 

Poznali się zupełnie przypadkowo. Banalnie. W tramwaju

 

- Z torby wystawał jej tygodnik - mówi Jarek. - Nasz, lokalny. Z Lubelszczyzny. Mój tata prenumerował go od kiedy pamiętam. Sam go czytałem. Uśmiechnąłem się do niej i tak się zaczęło. Okazało się, że jesteśmy z tych samych stron. Nic dziwnego, że mieliśmy mnóstwo wspólnych tematów. Wysiedliśmy na tym samym przystanku i wciąż rozmawialiśmy. Tak się zaczęła nasza znajomość. Już następnego dnia spotkaliśmy się w kawiarni. Tak, to była miłość od pierwszego spojrzenia. Rozumieliśmy się z Anią bez słów. Czytaliśmy te same książki, lubiliśmy te same filmy i obydwoje kochaliśmy teatr.

 

Byli nierozłączną parą. Wszędzie razem. Zawsze weseli, uśmiechnięci. Na ostatnim roku wzięli ślub

 

- Moi rodzice zakochali się w Ani - przyznaje Jarek. - Kiedyś mama powiedziała, że anioła wziąłem sobie za żonę. Tak było. Mam cudowną żonę.

Po ślubie nie mieli najmniejszych problemów ze znalezieniem pracy. Jarek dostał etat w znanej korporacji. Na "dzień dobry" 10 tysięcy na rękę. Do tego różnego rodzaju dodatki, pakiet medyczny, darmowy karnet do klubu fitnes i masę innych "gadżetów". To plusy. Były też minusy - pełna dyspozycyjność.

- Zdarzały się telefony nawet o drugiej w nocy - mówi. - Do tego częste wyjazdy służbowe, dodatkowe prace zlecone, weekendy pod telefonem. Nie było lekko. Ta praca dawała mi mocno w kość.

 

Ania została na uczelni. Robiła doktorat. Jej zarobki nie powalały na kolana, ale pieniądze - te "prawdziwe" - miała z tłumaczeń

 

Już na studiach nawiązała kontakt z dużą firmą prawniczą, która zarzucała ją tłumaczeniami. A że robiła to fachowo i na czas - byli z niej bardzo zadowoleni, a co najważniejsze, polecili jej usługi zaprzyjaźnionym firmom. Na brak zleceń nie narzekała.

Mieszkali w wynajętym mieszkaniu na Saskiej Kępie. Duże, przestronne, z ogromnym balkonem. Nie mieli dzieci. To były plany na dalszą przyszłość.

- Skupiliśmy się przede wszystkim na pracy - mówi Jarek. - Przez pierwszy okres harowaliśmy po kilkanaście godzin na dobę. Miało to oczywiście przełożenie na zarobki.

 

Z takimi pieniędzmi, jakie zarabialiśmy, nie musieliśmy tak jak wielu naszych znajomych szukać pracy na Zachodzie

 

Jarek wkrótce awansował, dostał po raz kolejny podwyżkę, przełożeni byli z niego bardzo zadowoleni.

- Po mniej więcej czterech latach tak intensywnej pracy poczułem, że się powoli wypalam - mówi Jarek. - Nie dawałem już rady pracować na takich obrotach. Zaczęła mi siadać psychika, zaczęło mi szwankować zdrowie. Miałem problemy ze spaniem, nie umiałem normalnie jak inni wypoczywać, bo wciąż coś miałem do zrobienia na głowie. Nie miałem czasu na przyjemności. W weekendy nie chciało nam się z Anią nawet ruszyć z łóżka. Ona też była totalnie przemęczona pracą. Do tego miała nieciekawą atmosferę na uczelni. Zaczęła rozmyślać o tym, żeby skupić się tylko na tłumaczeniach. I z tego żyć.

Mieli wprawdzie wielu znajomych i przyjaciół w Warszawie, ale coraz rzadziej się spotykali. Nikt nie miał aż tyle czasu, żeby tak jak wcześniej zrobić chociażby weekendowy wypad poza miasto

 

- Byliśmy młodzi, zaczynaliśmy kariery, ale życie towarzyskie spadło na dalszy plan - mówi Jarek

 

- Jak już się jednak spotkaliśmy, to zazwyczaj rozmawialiśmy i tak o pracy, pieniądzach, kto i czego już się dorobił.

Pandemia wywróciła życie Ani i Jarka do góry nogami. Mieszkanie zamienili w biuro. Ania miała swój kącik do pracy, a Jarek z dwoma monitorami na biurku pracował na piętrze.

- Na początku ciężko nam było się przestawić do pracy w domu - mówi Jarek. - Z czasem jednak zaczęliśmy to doceniać. Przede wszystkim nie traciliśmy czasu na dojazdy. To przynajmniej dwie godziny dziennie. Zaczęliśmy też jadać obiady w domu, Ania nie musiała rano się malować, a ja schowałem moje garnitury do szafy. Praca była niby ta sama, ale z Anią złapaliśmy nieco oddechu i dystansu do roboty.

 

Pandemia się jednak skończyła. Powrót do "normalnej" pracy okazał się dla nich bolesny

 

- Już pierwszego dnia po powrocie miałem dosyć - mówi Jarek. - Jedno zebranie, drugie, nowe formularze do sprawozdań, do tego nerwowa atmosfera, bo zaczął się kryzys, inflacja, niektórzy przebąkiwali o redukcji zatrudnienia w firmie. Nikomu nie było do śmiechu. Każdy chodził po biurze podminowany. Wtedy właśnie, jak wracałem późnym wieczorem do domu i stałem jak zwykle w koszmarnym korku, to zaświtała mi myśl, żeby rzucić to w diabły i wyjechać w Bieszczady. To nie był mój pomysł, widziałem taki tytuł gdzieś w internecie.

Po kolacji powiedział o tym Ani. Nie sądził, że ona też o tym już myślała. Przegadali pół nocy.

 

- Doszliśmy do wniosku, że praca zdalna byłaby dla nas idealna - mówi Jarek

 

- Obydwoje byliśmy już zmęczeni Warszawą. Ania i tak pracowała zdalnie, zwolniła się z pracy na uczelni. Miała podpisane umowy z kilkoma firmami na tłumaczenia z perspektywą wieloletniej współpracy. Za dobre pieniądze. Dodatkowo zarabiała jeszcze na swojej stronie internetowej, którą założyła z przyjaciółką.

Pozostała kwestia pracy Jarka. W korporacji nie zgodzili się, żeby pracował zdalnie, do tego z daleka od Warszawy. Nie chcieli robić wyjątków.

- Byłem w kropce - przyznaje Jarek. - Z jednej strony zarabiałem przyzwoite pieniądze, ale w końcu doszedłem do wniosku, że ta praca przestała mi sprawiać jakąkolwiek przyjemność. Chodziłem do niej jak na skazanie. Nie mieliśmy z Anią żadnych kredytów, długów, przez te lata sporo zaoszczędziliśmy, bo nie mieliśmy czasu kiedy wydawać pieniądze. Nie martwiłem się o to, co będę robił dalej w życiu. Zwolniłem się. Wziąłem też zaległy urlop i pojechaliśmy na Roztocze.

 

Wynajęli mały drewniany domek na wsi. Codziennie zwiedzali okolicę rowerami, Ania wieczorami robiła kolacje, słuchali śpiewu ptaków i z tarasu obserwowali spadające gwiazdy

 

To wtedy Ania powiedziała, że zakochała się w tej wsi, w życiu z dala od miasta.

Tak jak pandemia namieszała w ich życiu, tak samo ten pobyt na roztoczańskiej wsi wywrócił ich świat do góry nogami.

- Kupiliśmy dom - mówi Jarek. - Ten, który wynajęliśmy. To był zupełny przypadek. Kiedy wyjeżdżaliśmy, to powiedzieliśmy właścicielce, że to cudowne miejsce i najchętniej zostalibyśmy tu na stałe,

- To kupcie ode mnie ten dom - powiedziała.

- Z początku myśleliśmy, że to żart, ale okazało się, że ona mówiła to na poważne - mówi Jarek. - Mieszkała w mieście, wynajmowanie, sprzątanie tego domu wcale jej nie bawiło. Poza tym twierdziła, że przydałby się remont, a do tego sezon jest krótki i najchętniej sprzedałaby go.

 

Za całość chciała 360 tysięcy złotych. Dom z działką 20-arową. Nawet się nie zastanawiali. - Za te pieniądze trudno byłoby o kawalerkę w Warszawie - mówi Jarek

 

Od prawie roku korzystają już z uroków życia na wsi.

- Sąsiedzi na początku dziwili się, że tacy młodzi, a nie ciągnie ich do miasta - śmieje się Jarek. - Mamy tu wszystko, co trzeba do życia. Spokój, ciszę, wspaniałych sąsiadów i przede wszystkim jesteśmy tu szczęśliwi.

Jarek nie miał problemu ze znalezieniem pracy. Jest na etacie w redakcji miesięcznika z Pomorza. Pisze do nich teksty ekonomiczne. Prowadzi też księgowość kilku miejscowych firm. Myśli też o ekologicznej uprawie warzyw. To, co zarobi, plus pieniądze z tłumaczeń Ani wystarcza im aż nadto. Spokojnie dają radę z jednej pensji.

- Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do tego, że każdy dzień jest tutaj inny - przyznaje nasz bohater. - Nikt się nigdzie nie śpieszy, czas płynie powoli, co najmniej raz w tygodniu widzimy się na imprezie z sąsiadami albo ktoś do nas przychodzi. Wszyscy się tu znają i pomagają sobie wzajemnie. Na końcu wsi mieszka starsze małżeństwo. On ledwo chodzi, ona rzadko wychodzi z domu. Nie mają dzieci, nie ma im kto pomóc. I co tydzień kto inny robi im zakupy, a jak trzeba to zawiezie do przychodni. W sąsiedniej wiosce mieszka też emerytowany już lekarz. Też zupełnie bezinteresownie zagląda do nich od czasu do czasu.

Jarek z Ania pamiętają też pierwszą wizytę sąsiadów.

- To było zaraz po przeprowadzce - mówi Jarek. - Wieczorem przyszli. Małżeństwo po siedemdziesiątce. On przyszedł ze swoją nalewką, ona z pierogiem gryczanym. Miejscowy przysmak. Nie mogli się nadziwić, że uciekliśmy z Warszawy. Wypytali nas o wszystko. A czemu dzieci nie mamy, a ile w Warszawie można zarobić i co będziemy tu robić. Ale to były pytania z czystej życzliwości. Tacy są tu ludzie. Na koniec powiedzieli, że jak nam coś będzie trzeba, to mamy się nie krępować, bo po to są sąsiedzi, żeby sobie pomagać.

W weekendy wciąż nie mogą się nacieszyć widokiem roztoczańskich krajobrazów. Nie tęsknią za Warszawą, za pracą w korporacji i wysokimi zarobkami. Cieszą się sobą i tym, że przed tygodniem Ania wyczuła w brzuchu pierwsze nieśmiałe ruchy ich synka. Przyszłe święta spędzą już w trójkę.

 

Tagi:

wieś,  życie na wsi, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz