Ja broń Boże nie kwestionuję kompetencji. Jestem w szoku pomieszanym z podziwem. Jakoś nigdy nie uświadamiałam sobie, że nie tylko składasz kogoś do kupy, ale czasami musisz mu jakąś część ciała odciąć...

 

Niestety i tak się zdarza. Ta pacjentka i tak nie przeżyła. To była starsza pani przywieziona z wypadku. TIR najechała na nią na przejściu. Noga była pozbawiona skóry, mięśnie zmiażdżone, złamana miednica... Czasami, żeby ratować życie, podejmujemy takie drastyczne decyzje. Ale mimo naszych największych wysiłków, zdarza się, że ludzie umierają. Choć pamiętam historię pewnego motocyklisty. Amputowaliśmy mu i rękę i nogę. Chyba nigdy nie widziałam wcześniej nogi w takim stanie. Jak rozsmarowane powidła. Przeżył. Ale to był młody człowiek.

 

Jak to znosisz? Nie jeden facet zemdlałby na taki widok...

 

Zawsze chciałam naprawiać ludzi. Pamiętam jak chyba na trzecim roku studiów zabrali nas na internę. Akurat leżeli tam sami pacjenci paliatywni. Dostawiali leki, żeby im ulżyć. Miałam depresję chyba dwa miesiące. Zastanawiałam się, po co mi te studia, skoro nie można pomóc. Potem przyszedł czas chirurgii. Nóż to był konkret. Zrozumiałam, że to moje powołanie. Na urazówkę trafiłam przypadkiem. Ale wciągnęło mnie to, nawet bardzo.

 

Takie mało kobiece zajęcie...

 

Bo ja nigdy nie byłam "kobietką".Już od dziecka bawiłam się z chłopakami, bo koleżanki mieszkały daleko. Pochodzę ze Studzianek. W wieku 15 lat przyjechałam do Lublina do liceum, tato dom tu postawił, w którym do dziś zresztą mieszkamy z mężem i synami. Miałam na głowie siebie i lokatorów, bo część pokoi było wynajmowanych. Zdałam maturę, dostałam się na studia, nikt mnie nie pilnował. Potem sąsiadka w tajemnicy mi powiedziała, że tylko czekali, kiedy zacznę chodzić z brzuchem. Bo taka młoda i sama. Ale ja zawsze byłam, jak to się dziś mówi „ogarnięta” i miałam skłonność do ryzyka. Uprawiam sport, skakałam na spadochronie. Nasz ksiądz ze Studzianek kiedyś powiedział: „Jadźka, ja ciebie widzę przy stole operacyjnym”. I jak się okazało, miał rację. Ale faktem jest, że abym była traktowana poważnie, zawsze musiałam być lepsza od facetów. Taki los kobiet, nie tylko w tym fachu. Musimy być lepsze, żeby nas dostrzegli. Nie narzekam jednak na to, dzięki temu więcej pracowałam, bardziej się starałam i mam świadomość, że jestem w tym, co robię, zwyczajnie dobra.

 

Twój były szef dr Krzysztof Michałowski zawsze to potwierdzał. Byłaś jego prawą ręką na oddziale urazów wielonarządowych. Najtrudniejszy oddział.

 

Trafiłam tam zupełnie przypadkiem po zrobieniu specjalizacji z ortopedii. Razem ze Szczepanem Krupą, moim przyjacielem, obecnie ordynatorem z Zamościa. Razem uczyliśmy się, razem operowali, stanowiliśmy świetny zespół. A doktor Michałowski był świetnym szefem. To doskonały lekarz. Podziwiałam jego wiedzę, sposób operowania, taki delikatny, oszczędny dla tkanek. No i sam oddział – wielka szkoła życia. Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłam dziewczynę z wypadku, całą pokiereszowaną, to prawie załamałam ręce i nie wiedziałam, co robić. Mało nie uciekłam. Powoli jednak wdrażałam się w pracę. Miałam kogo naśladować. I mojego szefa i doktora Stanisława Kamińskiego, już nieżyjącego neurochirurga. Wołaliśmy do do trepanacji. Zawsze zanim zaczął, robił nad pacjentem znak krzyża. Że operuje w imię Boże i ma pokorę wobec tego, co tam w środku może znaleźć. Tego nigdy nie wiesz. Otworzysz czaszkę, a mózg wypływa. Kiedyś zjawił się inny neurochirurg. Operował tak od niechcenia. Musiał wyczuć moje niechętne spojrzenie, bo po operacji powiedział „oj, to był taki pijak”. Ja uważam, że człowiek, to człowiek. Nie raz byłam lżona, wyzywana przez pacjentów, którym chciałam pomóc, a byli w stanie upojenia alkoholowego. To nie jest miłe, ale taka to robota.

 

Ostatnio media wyżywały się nad lekarzem, który trącił butem pacjenta...

 

I będę ostatnia, która go skrytykuje nie znając sprawy od początku do końca. Zlikwidowano izbę wytrzeźwień i do nas na SOR przywożą tych zamroczonych. Mamy dla nich na szczęście oddzielną salę. Jak mam przejść obok, to biorę już dużo wcześniej głęboki wdech, szybko ja mijam, i oddycham znacznie dalej. Szpital nie jest miejscem dla takich osób. Chyba, że są poturbowani. Trzeźwieć mogą gdzie indziej. Na oddziale urazowym jakaś 1/7 to byli zwyczajni ludzie, pozostali to pijacy po różnych urazach. Za ich leczenie płacimy wszyscy. Mieliśmy stałych bywalców. Kiedyś przywieźli mi pijanego człowieka, zarzyganego, w odchodach. Trzeba go zbadać, obejrzeć. Włożyłam rękawice po łokcie, a w maseczkę gazik nasączony alkoholem. Inaczej nie dało się do niego podejść. Od nas oczekuje się człowieczeństwa, ale my też chcielibyśmy go z drugiej strony. Pamiętam, jak kiedyś pacjent wyzywał mnie od najgorszych. Był pijany, po ciężkim wypadku. Zwijaliśmy się jak w ukropie. On klął coraz ciszej. Umarł nam z tymi przekleństwami na ustach. Ale i taka śmierć boli. Zastanawiasz się, czy można było go uratować, gdyby jeszcze więcej, jeszcze szybciej...

 

To najtrudniejszy moment, jak ktoś umiera?

 

Zawsze jest wtedy ciężko. Nawet, jak masz świadomość, że z medycznego punktu widzenia, szans praktycznie nie było. Że to nie twoja wina, że zrobiłaś wszystko. Jest taka „złota godzina”, kiedy trzeba pacjenta po wypadku zdiagnozować i zaopatrzyć. Staje do pracy cały zespół. Widzisz to co na zewnątrz, ale nie wiesz, co w środku. Brzuch niby cały, ale może jest krwotok wewnętrzny? Kiedy jednak działasz, jest adrenalina. Myślisz wyłącznie o ratowaniu. Kiedy się nie uda, wszystko z ciebie opada. A tu trzeba powiedzieć rodzinie. To nie planowy zabieg, bliscy często nie wiedzą, że ktoś z rodziny miał wypadek. Szok, tragedia. Trzeba wyjść i powiedzieć, że umarł. Nikt nas tego nie uczy, jak to robić, jak rozmawiać. Matki dostają histerii, czemu się nie dziwię, czasami mają do nas żal, pretensje. Najgorzej jednak wspominam moment, kiedy w wypadku zginął młody mężczyzna. Jego żona była w ósmym miesiącu ciąży. Musiałam jej o tym powiedzieć, a w świadomości cały czas miałam fakt, że to dziecko, które się urodzi, nigdy nie zobaczy ojca...

 

Mimo to nie żałujesz, że zostałaś lekarzem?

 

Nie, bo to moja pasja. Ale pamiętam taki moment jeszcze z mojego stażu na ortopedii. Upał, lato, stoję na hakach od godziny 9 do 15 bo dwie nogi były operowane. W ołowianym fartuchu, bo potrzebny był rentgen. Leje się ze mnie strugami, jestem cała zdrętwiała. Operacja się kończy. Siadłam, a właściwie obsunęłam się w tym fartuchu pod ścianę. I słyszę głos mojej mamy, bo zawsze mi to powtarzała: ucz się dziecko, będzie ci lżej w życiu...

 

Rozmawiała Magdalena Gorostiza

Dr Jadwiga Ładziak – Tęcza, specjalistka ortopedii, od początku związana z WSS przy al. Kraśnickiej w Lublinie. 13 lat pracowała na Oddziale Urazów Wielonarządowych, po likwidacji oddziału pracuje na Oddziale Ortopedii. Mężatka, ma trzech synów.

 

Tagi:

zdrowie,  lekarz,  ortopedia,  operacja,  amputacja,  Jadwiga Ładziak- Tęcza, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz