Partner: Logo FacetXL.pl

Profesor Zdzisław Maciejewski, bo o nim mowa, zmarł 7 września br. w wieku 92 lat. Miał za sobą 68 lat pracy zawodowej i ponad pół wieku spędzonego w Koszalinie. Był prawdziwą legendą położnictwa oraz ginekologii w tym mieście, nauczycielem i kreatorem grupy znakomitych lekarzy, bezdyskusyjnym autorytetem - nie tylko medycznym.

 


Dzieciństwo w wojennym koszmarze

 


Urodził się 2 września 1931 roku. Jego rodzice ukończyli Królewską Wyższą Szkołę Techniczną we Wrocławiu. Ojciec przyszłego profesora do 1936 roku był dyrektorem w Polskiej Fabryce Porcelany „Huta Franciszka Górny Śląsk” w Bykowinie (obecnie jest to dzielnica Rudy Śląskiej).

Kiedy wybuchła wojna, mały Zdzisław miał osiem lat. Tak wspominał dzień swoich urodzin:

– Pamiętam jak dziś, jechaliśmy pociągiem towarowym. Nagle rozpoczęło się bombardowanie. Pociąg zatrzymał się, wszyscy rozbiegli się na pola ziemniaków i buraków. Mój trzyletni braciszek Sławoj i mama zostali ranni. Trafili do szpitala we Wrześni. Do domu wróciliśmy po wielu tygodniach.

Ojca wywieziono do obozu Auschwitz Birkenau, następnie do Oranienburga – Sachsenhausen. Mama do końca wojny przebywała w Ravensbrück, on zaś trafił do obozu dla dzieci w Łodzi, gdzie był do końca stycznia 1945 roku.

O ponad trzech obozowych latach profesor Zdzisław Maciejewski mówił niewiele, nawet najbliższym.

– Nasza praca trwała dzień w dzień od 9 do 12 godzin, często całą dobę. Początkowo była to praca przy budowie i rozbudowie obozu. Najcięższe było walcowanie. Do walca o wadze 2-3 ton wprzęgano 20-30 małych niewolników. Jeżeli esesmani uznali, że się ociągamy, bili nas i kopali do utraty przytomności – wspominał po latach.

Kiedy łódzki obóz był wyzwalany, w jego murach znajdowało się około 900 dzieci.

Mama Zdzisława przeżyła obóz. Wkrótce jednak zmarła po krótkim pobycie w szpitalu. Mniej więcej w tym samym czasie nadeszła wiadomość o śmierci ojca - Tadeusza Maciejewskiego. Czwórka ich dzieci, w tym Zdzisław zostało sierotami.

W maju 1945 roku 14-letniego Zdzisława, 13-letniego Zbyszka, 12-letnią Krysię i 9-letniego Sławoja przygarnęły siostry mamy.

Dla Zdzisława rozpoczął się okres wytężonej nauki. Miał ogromne zaległości. Pomogły mu m.in. indywidualne lekcje. Po ukończeniu liceum, w roku 1951, wybrał studia na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej w Poznaniu. Egzamin zdał, ale na studia nie został przyjęty. Miał niewłaściwe pochodzenie (ojciec – przedwojenny dyrektor), a do tego ukończył katolicką szkołę. Dopiero interwencja Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych pozwoliła wpisać go na listę studentów.

 


Przypadkowa specjalizacja

 


Na początku chciał być pediatrą. Położnikiem i ginekologiem został przez przypadek. Pewnego dnia spotkał profesora Edwarda Howorkę, który zaproponował mu etat w powstającej klinice położnictwa. Pracę miał zacząć już następnego dnia.

– Lata 1957- 1971, które przepracowałem w Poznaniu u profesora Howorki w jego II Klinice Położnictwa i Ginekologii, były najcudowniejszym okresem w moim lekarskim życiu - mówił po latach Zdzisław Maciejewski.

1 grudnia 1971 roku został ordynatorem Oddziału Położniczo-Ginekologicznego Szpitala Wojewódzkiego w Koszalinie. W 1980 roku zdobył stopień naukowy doktora habilitowanego.

Objął oddział ze 113 łóżkami, 10 lekarzami i roczną liczbą porodów powyżej 3300. Po trzech latach na oddziale pracowało z nim już 16 asystentów.

– Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że zespoły kierowane przeze mnie, później doktora Henryka Dzięcielskiego, a obecnie doktora Przemysława Kaczanowskiego uzyskały bardzo dobre wyniki w staraniach o spadek śmiertelności okołoporodowej, która zmniejszyła się z dwudziestu kilku promili do poniżej czterech promili – podkreślał z satysfakcją profesor.

 


„Urodziłem Koszalin”

 


Kiedyś prof. Zdzisław Maciejewski obliczył, że w swoim długim zawodowym życiu przyjął w szpitalu w Koszalinie osobiście lub konsultował 100 000 porodów. To mniej więcej tyle, ilu mieszkańców ma współczesny Koszalin. To dlatego mawiał czasami, że „urodził Koszalin”.

Profesor i jego uczeń - dr n. med. Przemysław Kaczanowski, ordynator Oddziału Ginekologiczno-Położniczego szpitala w Koszalinie, Fot. Prestiż- Magazyn Koszaliński

Andrzej Mielcarek, koszaliński dziennikarz, który tak jak profesor Zdzisław Maciejewski przywędrował do Koszalina z Wielkopolski, ale 30 lat później, tak wspomina tego wybitnego lekarza:

- Wielu dziwiło się, że „prawdziwy”, belwederski profesor pracuje w prowincjonalnym szpitalu. Zdzisław Maciejewski nie dbał o tytuły. Był lekarzem z misją. Trafił do Koszalina jako młody specjalista, porzuciwszy perspektywę błyskotliwej kariery w akademickim Poznaniu. Obmyślił sposób na podniesienie poziomu ginekologii i położnictwa w koszalińskim szpitalu, a później konsekwentnie plan realizował. Na swoich współpracowników, młodych lekarzy, naciskał, by nie ograniczali się do zdobycia specjalizacji, lecz mieli również ambicję pracy naukowej. Stąd liczne grono doktorów nauk medycznych (i jednej położnej z doktoratem), których promotorem był Profesor. Z czasem miał coraz więcej kontaktów w mieście i bez wahania wykorzystywał je do zdobywania funduszy na remonty oddziału, którego był wieloletnim ordynatorem, tak jak na techniczne doposażenie. Zawsze zresztą był na bieżąco z wszelkimi nowinkami, dzięki czemu należał do grona pierwszych polskich specjalistów korzystających z technologii USG.

Sam żartował, że „urodził Koszalin”, bo przyjął samodzielnie albo nadzorował w miejscowym szpitalu 100 000 porodów. Nie dodawał, że zanim tutaj trafił, miał już na koncie parę tysięcy osobiście powitanych na świecie poznaniaków. Ale nie to było jego największą zasługą. Śmiało można powiedzieć, że setki osób zawdzięczają mu życie, bo swoją działalnością zmniejszył o połowę wskaźnik śmiertelności niemowląt w czasie porodów i w podobnym stopniu liczbę ciąż niedonoszonych nie tylko w Koszalinie, ale również w całym Koszalińskiem, jako że niektóre realizowane przez niego badania i projekty dotyczyły również szpitali rejonowych. Pewnie trudno oszacować, ilu ludzi zawdzięcza mu życie. Niektórych znał z imienia i nazwiska, bo bywało, że wdzięczne za opiekę medyczną matki pokazywały mu po latach swoje dzieci jako szczęśliwych dorosłych już ludzi. Każdy kto go znał, potwierdzi, że miał w sobie łagodność, która nie kojarzy się z rolą szefa. On jednak nigdy nie podnosił głosu, mówił ze spokojem, ale w sposób bardzo zajmujący. Był człowiekiem starej daty, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu. Posługiwał się piękną polszczyzną, która poza kunsztem medycznym znamionowała jego wyjątkową inteligencję i erudycję. Ubolewał, że młode roczniki lekarzy uzależniają się od technologii. Sam w fascynujący sposób opowiadał o swoich medycznych początkach i swoich nauczycielach, którzy lekarski narybek uczyli diagnozowania na podstawie rozmowy z pacjentem, badania fizycznego, najwyżej wspartego badaniem laboratoryjnym lub RTG. Kiedy z nim rozmawiałem przed którąś z publikacji i pojawiły się wątki osobiste, o ogromnych cierpieniach przeżytych w hitlerowskim obozie dla dzieci mówił raczej niechętnie. Uważał, że wystarczy tylko o tym napomknąć albo wspomnieć przyznany mu Krzyż Oświęcimski. Odznaczeń i honorowych tytułów zgromadził mnóstwo, ale przyznawał, że to odznaczenie ma dla niego szczególne znaczenie. W ubiegłym roku otrzymał miano Honorowego Obywatela Koszalina. Moim zdaniem przynajmniej 20 lat za późno.

 

Źródło: 

Prestiż- Magazyn Koszaliński

 

 

 

 

 

 

 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz