O wielu historiach opowiada dziś ze śmiechem.

- Pamiętam, że kiedyś mama mojej przyszłej żony trafiła do szpitala na oddział zakaźny – mówi. – To było za czasów PRL-u. Odwiedziny były tylko w określone dni, a na zakaźny nie można było w ogóle wchodzić, a ja podjąłem się dostarczenia jej paczki z jedzeniem i jakimiś środkami higienicznymi. Do szpitala prowadziło jedno wejście – przez portiernię. Tędy nie dałoby rady wejść. Była też główna brama. Ze szlabanem. Wjeżdżały nią karetki i zaopatrzenie. I wtedy wpadłem na pomysł. W pewnej chwili podjechał żuk z plandeką. Stanął z boku niedaleko bramy. Przepuszczał wyjeżdżającą karetkę. Niewiele myśląc wskoczyłem pod plandekę. Miałem ze sobą torbę z rzeczami dla przyszłej teściowej. Sądziłem, że na terenie szpitala zdążę wyskoczyć, zanim kierowca cokolwiek zauważy. I siedzę na pace tego żuka. Minuta, dwie. Żuk stoi. Okazało się, że jego kierowca po prostu zaparkował blisko szpitala. I cały mój plan spalił na panewce.

 

Podobne sytuacje zdarzały się Markowi już wcześniej

 Jako kilkunastolatek interesował się motoryzację. Kiedy ojciec kupił pierwszy swój samochód – wartburga – był wniebowzięty. Nie miał jeszcze prawa jazdy, ale nie odpuścił żadnej jazdy z ojcem. Najchętniej to by w tym wartburgu spał.

 - Kiedyś wpadłem na pomysł, że zamiast w szkole spędzę cały dzień w samochodzie – mówi nasz bohater. – Wartburg stał pod plandeką na parkingu pod blokiem. Rano wśliznąłem się pod nią, miałem kluczyki, otworzyłem drzwi, rozłożyłem siedzenie i czytałem sobie książkę. Super miejscówka na wagary, pod warunkiem, że się nie jest pechowcem takim jak ja.

Po godzinie usłyszał, że obok wartburga zatrzymał się jakiś samochód. I z przerażeniem usłyszał głos ojca. Akurat tego dnia chciał się pochwalić znajomemu z pracy swoim nabytkiem made in DDR.

Po jakimś czasie zaliczył kolejną wpadkę z wartburgiem. O ile ta pierwsza zakończyła się jedynie wstydem, o tyle ta druga - dużą awanturą.

- Po tej pierwszej wpadce, tato trzymał już samochód w garażu – mówi Marek. – Rzadko nim jeździł, benzyna była zresztą na kartki. Wiedziałem jednak gdzie chowa kluczyki od samochodu i kilka razy zrobiłem sobie przejażdżkę po okolicy. To było silniejsze ode mnie, nie myślałem wtedy o konsekwencjach, nie miałem przecież prawa jazdy.

 Kiedyś wziąłem samochód w nocy. Rodzice spali. Zrobiłem kilka rundek po pobliskich uliczkach. Po przejażdżce podjechałem pod garaż, wysiadłem, żeby go otworzyć. Silnika nie gasiłem, odruchowo zatrzasnąłem jeszcze drzwiczki. I wpadłem jak śliwka w kompot. Tyko ja mogłem mieć takiego pecha. Garaż otwarty na oścież. Samochód zamknięty, bo się drzwi zablokowały, a silnik pracuje. Nie było rady. Po cichu wszedłem do mieszkania. Chciałem wziąć zapasowe kluczyki. A tata akurat szedł do toalety…

Marek na studiach zaliczył tyle pechowych wpadek, że nawet jak dzisiaj widzi znajomych sprzed lat na ulicy, to zawsze ze śmiechem wspominają te jego przygody.

- Na ostatnim roku studiów cieszyłem się, że jakoś udało mi się dobrnąć do końca nauki. – wspomina nasz pechowiec. – Aż do momentu, kiedy przypadkowo spotkałem na schodach rektoratu swoją promotorkę. Szła akurat z listą propozycji prac magisterskich. Miała wszystkie, oprócz mojej. A to był ostatni termin. Spytała o tytuł mojej pracy.

- Nie wiem, co mnie podkusiło, ale rzuciłem pierwsze z brzegu nazwisko pisarza, które mi się skojarzyło – mówi Marek. – I z przekonaniem powiedziałem, że napiszę o jego twórczości.

Promotorka spojrzała na niego z dziwną miną, spytała, czy to na pewno ostateczna decyzja.

-  Kiedy potwierdziłem, zapisała ten temat i poszła.

- I oczywiście pech mnie nie opuścił – opowiada Marek. – Wszyscy oczywiście wybrali tematy, do których była duża bibliografia, a ja w naszej zakładowej bibliotece znalazłem tylko dwie pozycje o moim autorze. Nie przejąłem się jednak tym. Pewnie znajdę coś w Warszawie – w bibliotece głównej. Kiedy terminy oddania prac zbliżały się, pojechałem do Warszawy. A tu remont. Biblioteka zamknięta. Poznań – są dwie pozycje. Super, ale tylko w oryginale. W języku flamandzkim. Nie znam. Udało się dopiero po wielu poszukiwaniach. Jakoś napisałem.

Ostateczny termin oddania oprawionej pracy miałem w południe. Odebrałem w ostatniej chwili z drukarni, nie miałem już zbytnio czasu, wziąłem taksówkę. I myśli pan, że pech odpuścił? To się pan myli. Po drodze taksówka się zepsuła niedaleko uczelni. Miałem dosłownie kilka minut czasu. Wbiegam zdyszany do rektoratu. Mieścił się na dwunastym piętrze. A tu awaria prądu. Akurat o tej porze. Ale jakoś dałem radę.

Ten pech towarzyszył Markowi przez kolejne lata. I nie zawsze było mu do śmiechu.

- W pracy niektórzy omijali mnie szerokim łukiem – opowiada. – Niby to było śmieszne, ale ja naprawdę ciągle ściągałem jakieś nieszczęścia i na siebie i na innych.

I wylicza: kiedyś otwierał okno na korytarzu w biurze i nie zauważył, że idzie koleżanka. Do dzisiaj ma ona bliznę na łuku brwiowym, z okna kiedyś wypadł mu papieros – akurat wpadł przez otwarty szyberdach samochodu. Tak, oczywiście – to był samochód szefa. Kiedyś kluczyki od auta wpadły mu do studzienki kanalizacyjnej. A samochód stał przed wjazdem do bramy firmy. Nikt nie mógł wjechać ani wyjechać. Dwukrotnie też przez swojego pecha pojechał prosto z pracy na pogotowie. „Winne” były przeszklone drzwi. Jedne były zawsze otwarte na oścież. Zawsze – oprócz tego jednego pechowego dnia. W drugim przypadku tak się śpieszył, że wpadł na nie z impetem. A że akurat był uśmiechnięty od ucha do ucha, o zlałam jedynkę.  

- Kiedyś siedziałem w barze – mówi. – Przyszło dwóch dresiarzy. Pełno wolnych stolików wokół. Siedziałem w najdalszym kącie sali. Oczywiście, że do mnie się przysiedli i musiałem odpowiadać na pytania, czy mam jakiś problem.

Żona Marka już się przyzwyczaiła do tych jego przygód.

- Czasami to aż mi się wierzyć nie chce, że można mieć takiego pecha – mówi pani Anna. – Niedawno byliśmy w Chorwacji. Popłynęliśmy na wyspę małym promem. Pogoda się zepsuła. Wszyscy chcieli wracać na ląd. Przypłynął ostatni prom. Zabrał 30 osób. Marek stał w kolejce jako 31. Za nim ja i jeszcze kilkanaście osób. Kiedyś podobnie było na Słowacji. Przyjechaliśmy późno w nocy, chcieliśmy coś zjeść. To było w górach. Patrzymy – kiosk z piwem i kiełbaskami. Trzy osoby w kolejce. Kiedy doszło do Marka – pani zamknęła okiennicę. Zabrakło kiełbasy. On naprawdę ma wyjątkowego pecha. Kilka dni później była podobna sytuacja. Tym razem na Węgrzech. Robiliśmy zakupy w markecie. Śpieszyliśmy się, bo zaraz zamykali. Marek chciał  kupić piwo. Wziął pierwsze z brzegu trzy butelki. W hotelu, po kąpieli, odprężeni, usiedliśmy na balkonie. Mąż otwiera pierwszą butelkę. Karmelkowe. Wypił, bo mu się pić chciało. Drugie miało 1,2 alkoholu ,a trzecie – bezalkoholowe. Tylko jemu to się mogło przytrafić.

- Martwię się, że i mój syn ma ostatnio wyjątkowego pecha – mówi Marek. – A ma dopiero 17 lat. Ostatnio złapali go w autobusie bez biletu. Kilka dni temu pojechał zapłacić karę. Kiedy wysiadał na przystanku przy kasach MPK znów była kontrola. I znów nie miał biletu.      

      

           

 

 

Tagi:

Życie,  pech,  niefart, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz