Partner: Logo FacetXL.pl

Pierwsze większe pieniądze zarobił na tzw. tranzycie. W latach 80. ub. w. polski rynek chłonął niemal wszystko. Zwłaszcza, jak były to towary pachnące Zachodem.

- To był złoty czas dla handlu - mówi Marek. - Kursowaliśmy z kolegami na trasie do Turcji, na Węgry, potem do Lwowa. Wszystko się opłacało - złoto, kożuchy, dżinsy, kosmetyki. Na jednym locie zarabialiśmy po kilkaset dolarów. To wtedy były naprawdę duże pieniądze. Z czasem mieliśmy "swoich" celników. Nie było towaru, którego nie dałoby się przewieźć.

Z czasem przerzucił się na elektronikę. Tu były już naprawdę duże pieniądze. Ale i trzeba było sporo zainwestować.

- Z Tajlandii ściągaliśmy zestawy komputerowe - mówi. - Jeden kosztował ok. 1,5 tys. dolarów. Potem busem wieźliśmy je do ZSRR, gdzie za jeden zestaw płacili nam jakieś 5 tys. dolarów. Jeśli w złocie - to wychodziło nawet 6,5 tys. dolarów. To teraz policz sobie zysk, skoro do busa wchodziło nawet piętnaście takich zestawów.

 


Studia rzucił już na pierwszym roku. Nie miał czasu, ani głowy do nauki. Pieniądze mu wszystko przesłoniły

 


- Rodzice nie byli zachwyceni - przyznaje. - Chcieli, żebym miał tytuł magistra i poszedł potem do porządnej, uczciwej pracy. Ale jak mnie mieli przekonać, skoro sami zarabiali w przeliczeniu po kilkanaście dolarów miesięcznie. Tyle to ja miałem wtedy w jeden dzień.

Prawdziwych "gangusów" poznał po raz pierwszy we Lwowie. Żadni dresiarze. Czarne, błyszczące półbuty, lśniące koszule, szerokie spodnie i często sygnet na palcu lub złoty łańcuszek na szyi.

- Nie będą ściemniać, że mi nie imponowali - przyznaje Marek. - Mieli kasę, dobre samochody, zawsze w otoczeniu ładnych dziewczyn. Innych traktowali wyniośle, nie z każdym witali się podaniem ręki. Na to trzeba było sobie zasłużyć.

Kiedy dorobił się już większych pieniędzy, zaczął robić interesy jak ci "gangusi", którzy tak mu imponowali. I od razu rzucił się na głęboką wodę.

Marek marzył o dużych pieniądzach, niekoniecznie zdobytych legalnie

- Chciałem od razu się nachapać - mówi. - To były takie czasy, że towaru na rynku było w bród, a klientów jak na lekarstwo. Jak grzyby po deszczu powstawały liczne hurtownie, składy, sklepy. Pamiętam, że na jednej, osiedlowej uliczce, gdzie stały domy jednorodzinne, było sześć czy siedem sklepów spożywczych. Każdy wtedy chciał handlować.

Marek nie chciał być gorszy. Ale detal go nie interesował. Ani legalna działalność.

- Rejestrowaliśmy firmę na tzw. słupa, czyli podstawioną osobę i wynajmowaliśmy duży magazyn - opowiada. - Jeden ze znajomych odgrywał rolę dyrektora dużej firmy. Niestety, już nie żyje. Miał gadanie jak rasowy polityk. Dzwonił po hurtowniach, zamawiał najczęściej duże ilości drogiego towaru, a że był w tym dobry, to udawało mu się załatwić dostawę z odroczoną płatnością, albo jak był atrakcyjny towar, to na przedpłatę - zazwyczaj była to niewielka kwota. Nie było wtedy internetu, biznes dopiero raczkował i łatwo było znaleźć "jelenia". Czasami telefon nie wystarczył. Wtedy ten znajomy ubierał się w elegancki garnitur, brał garść wizytówek i podjeżdżał pożyczonym, drogim samochodem do takiej firmy. Oczywiście towarzyszył mu szofer, zazwyczaj jego wspólnik, który otwierał i zamykał za nim drzwi. To robiło wrażenie.

 


Marek nie chce zdradzić, ile i na jaką kwotę udało im się oszukać łatwowiernych kontrahentów, ale zaznacza, że niektórzy sami wciskali im towar

 


Pamięta m.in. firmę, która chciała koniecznie upłynnić moszcz winny. Oczywiście z odroczoną płatnością. Wzięli tego hektolitry. Sprzedali za całkiem przyzwoite pieniądze. Nigdy się nie rozliczyli. Podobnie jak z transportem okien, piecyków gazowych, czy dwoma tirami pełnych żyrandoli. Nie mieli problemu ze zbytem, bo cena była na tyle atrakcyjna, że klientów na towar nie brakowało. A przy okazji niektórzy z dawnych kolegów Marka do dzisiaj mają je w domu. On sam zmienił u siebie okna na nowe. Tak, na te z tira, za które nikt nigdy nie zapłacił.

 


W porę wycofał się w tego interesu. Jego kolegom podwinęła się wkrótce noga. Wpadli, dostali spore wyroki. Jemu nic nie udowodnili, chociaż kilka razy był przesłuchiwany

 


- Wyłudzenia towarów były wtedy tak powszechne, że krążyły o tym legendy - mówi Marek. - Pamiętam, że jedna z firm, która oszukała w ten sposób wielu klientów miała nawet nazwę Wał-Pol - nawiązując do wała, czyli kantu.

Ofiarą podobnego oszustwa padł jego dobry znajomy. Miał firmę odzieżową. Dobrze prosperował. Pewnego dnia otrzymał intratną propozycję. Duży transport materiałów za połowę rynkowej ceny - z dostawą, płatne gotówką, żadnych przedpłat.

- Wszystko odbyło się zgodnie z umową - opowiada Marek. - Towar był na czas, pierwszej jakości i co najważniejsze - po okazyjnej cenie. Po dwóch tygodniach od dostawy, pod zakład podjechały dwa auta z przyciemnionymi szybami. I wysiadło z nich kilku osiłków. Stwierdzili, że mój kolega ma ich towar, który wyłudził. Byli grzeczni, kulturalni, nie podnosili głosu, ale użyli takich argumentów, że kolega dopłacił do tego interesu kilkanaście tysięcy dolarów. Tyle zażądali. Na tym się nie skończyło. Dodali, że ta transakcja naraziła ich na dodatkowe i niespodziewane "koszty", które ponieśli. Zadowolili się kilkuletnią beemką, którą zabrali. Oczywiście mieli ze sobą przygotowaną już umowę kupna-sprzedaży, żeby nie fatygować kolegi. Co ciekawe, ten mój znajomy zapamiętał, że każdy z tych samochodów miał inne tablice rejestracyjne - i z przodu i z tyłu.

Marek po wpadce kolegów zajął się legalnym interesem. Zainwestował w lokal gastronomiczny.

W dobrym punkcie, z dobrym jedzeniem, przynosił zyski.

 


Był też pralnią brudnych pieniędzy

 


- Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale dla takich lokali jak mój, ówczesne przepisy o grach hazardowych były zbawieniem - mówi. - Automaty do gier umożliwiały legalizację pieniędzy pochodzących chociażby z handlu narkotykami, czy alkoholem. Nikt tego nie kontrolował. Za automaty płaciło się podatek ryczałtowy uzależniony od powierzchni lokalu. To były grosze. Ale najważniejsze było to, że raz w miesiącu zgłaszało się do urzędu skarbowego, ile dany automat "utargował". I w ten sposób z tysiąca złotych można było "zrobić" sto tysięcy. Po zgłoszeniu, taka kwota była już w świetle prawa zupełnie legalna. Połowa tej kwoty była dla właściciela automatu - znanego gangstera z Warszawy, u którego znaleziono kiedyś kilkadziesiąt kilogramów narkotyków, dziesięć procent brał serwisant, a pozostała była dla właściciela lokalu. Ktoś w końcu zorientował się, że większość automatów w tym kraju służy jedynie praniu brudnych pieniędzy i Eldorado się skończyło. Co ciekawe, znam przypadki, kiedy niektórzy w ogóle nigdzie nie ustawiali tych urządzeń, a miesiącami składali zeznania podatkowe z ich "działalności", a one w tym czasie stały zapakowane i przykurzone w garażu czy piwnicy.

 


W latach 80. i 90. samochody w Polsce ginęły na potęgę. To była prawdziwa plaga

Złodzieje samochodowi byli plaga polskich miast w latach 90 ub.w.


- Znałem wielu złodziei - przyznaje Marek. - Część aut była przeznaczona na części, inne na lewych dokumentach przekraczały naszą wschodnią granicę, a jeszcze inne ginęły za zgodą ich...właścicieli. Chodziło o wyłudzenie kasy z firm ubezpieczeniowych.

Kiedyś Marek pośredniczył w takim oszustwie. I źle się to dla niego skończyło.

- To i tak dobrze, że znajomi wstawili się za mną, bo kosztowałoby mnie to dużo więcej - dodaje Marek.

Było to tak: zgłosił się do niego kuzyn znajomego. Chciał dostać odszkodowanie za swoje bmw. Dość spore, bo samochód miał dopiero trzy lata. Marek miał wtedy znajomych na Ukrainie, którzy "specjalizowali" się w kradzieżach na zamówienia. Zadzwonił do nich. Za dwa tygodnie przyjechali. Mieli ze sobą już gotowe ukraińskie papiery na to bmw.

- Wszystko było już załatwione, ale ten kuzyn kolegi w ostatniej chwili się wycofał - mówi Marek. - Chyba się przestraszył. Ukraińcy stwierdzili, że jestem im winny za fatygę. Gdyby nie to, że znałem ludzi z tej branży, to zapłaciłem "jedynie" 1500 dolarów, a nie trzy razy tyle. Więcej na takie numery się już nie pisałem.

Kradzieże aut stawały się z czasem coraz mniej opłacalne. Łatwo było wpaść, a trudniej sprzedać takie auto w całości lub na części. Były też coraz lepsze zabezpieczenia.

- Tak wpadła grupa złodziejaszków, którzy ukradli dwie prawie nowe furgonetki do przewozu przenośnych toalet, popularnych toi toi - mówi Marek. - Nie wiedzieli, że te auta mają zamontowane ukryte lokalizatory GPS. Wtedy to była zupełna nowość. Nie zdążyli jeszcze dobrze wysiąść z samochodów, kiedy dopadli ich policjanci.

 


Wielu z tych złodziei kradło potem samochody na tzw. wykupki. Po kradzieży żądali od właściciela haraczu

 


Zazwyczaj ci złodzieje nie działali w ciemno. Wiedzieli co kraść.

- Pamiętam, że na jednej ze stacji benzynowych ukradli furgonetkę ze sprzętem elektronicznym - mówi Marek. - "Wykupka" nie była symboliczna. Zażądali 30 tys. dolarów i z tego co wiem, tyle dostali. Za pustego busa czy samochód osobowy brali zazwyczaj 1,5 do 2 tys. baksów.

Marek na szczęście zerwał po latach z przestępczym półświatkiem.

- Przyszło opamiętanie - mówi. - Wtedy mi takie życie imponowało. Zachłysnąłem się wielkim światem, dużymi pieniędzmi, wydawało mi się, że cały świat należy do mnie. Szastałem kasą na lewo i prawo. Dziwiłem się moim kolegom chociażby ze szkoły, że co rano idą gdzieś do biura, zakładu i po miesiącu mają tyle pieniędzy, ile ja potrafiłem wydać w jeden wieczór. Miałem swoje "durne pięć minut". Dzisiaj jestem dumny ze swoich dzieci, ale na pewno nie jestem dumny z tego, co wtedy robiłem. Wielu moich znajomych z tamtego czasu już nie żyje, albo ledwo łażą. Wóda, narkotyki, imprezy, to wszystko teraz wychodzi. Czasami spotykam kogoś z dawnych lat na ulicy i ledwo poznaję. Nie wyglądają na takich, którzy jeszcze nie tak dawno trzęśli miastem.

 


 

 

 

 

Tagi:

mafia,  gangster, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót