Poznali się na studiach. Zaiskrzyło. Nie czekali ze ślubem. Pobrali się na ostatnim roku. Przyjęcie odbyło się w Zakopanem. 400 osób. Wesele, o jakim potem długo się wspominało. „Na bogato” to za mało powiedziane. Organizacją przyjęcia zajęła się specjalna firma, a kucharze przyjechali m.in. z Bałkanów i Francji.

- Teść w latach 90. mógł sobie pozwolić praktycznie na wszystkie kaprysy – mówi Darek, obecnie 62-latek. – Miał sieć hurtowni, sklepów, handlował paliwem, miał kilka stacji benzynowych, robił mnóstwo interesów.

Jego rodzice z kolei – oprócz pracy w klinice – mieli prywatną praktykę. On był znanym kardiologiem, ona – wziętym endokrynologiem. Obydwoje z tytułami profesorskimi. Na prywatną wizytę u nich trzeba było czekać miesiącami. Oprócz dwupoziomowej kamienicy w centrum Krakowa, mieli jeszcze duży dom w Wieliczce i apartament w Toskanii. Leczyli ludzi z pierwszych stron gazet. Mieli znajomych ze świata polityki, sztuki, sportu. Znali wiele wpływowych osób.

Po ślubie Darek i Justyna zamieszkali w Wilanowie. Dom z dużym ogrodem sfinansowali rodzice Darka. Ojciec Justyny natomiast dał pieniądze na rozruch ich firmy – właściwie dwóch. Justyna miała prowadzić dwa salony kosmetyczne w Warszawie, on – firmę budowlaną.

- Mieliśmy od samego początku własne lokale, nie dzierżawione, do tego całe know how – mówi Darek. – Teść zadbał o wszystko – doradców, kontrahentów, całą księgowość. Nie musieliśmy się o nic martwić. Zyski – i to naprawdę pokaźne – było już po pierwszym miesiącu działalności.

Justyna była w swoim żywiole. Skończyła kosmetologię, znała i lubiła swoją branżę. Mieli najwyższe ceny w Warszawie, ale i najlepszy wówczas sprzęt oraz kosmetyki. Pracownice zarabiały w salonie pieniądze porównywalne jak na Zachodzie. Ale i były najlepsze.

Darka firma skupiła się z kolei na nowych technologiach. Wprowadzali na rynek zupełnie nieznane wtedy w kraju systemy rolet zewnętrznych, automatycznie sterowane zadaszenia, bramy, alarmy, monitoring.

- Nie nadążaliśmy z zamówieniami – mówi. – Naszymi klientami byli wówczas tzw. nowobogaccy, którzy rywalizowali między sobą, kto ma większy dom, nowocześniejszy basen czy też system zabezpieczeń. Gotowi byli wyłożyć każdą kasę, żeby tylko mieć w domu najnowocześniejszy sprzęt czy urządzenia. Potem to wszystko serwisowaliśmy za podobnie duże pieniądze.

Młodzi nie mieli dzieci. Najpierw zwlekali z tym, chcieli jak najszybciej się dorobić. Potem okazało się, że Darek ma za mało plemników.

- Odpuściliśmy ten temat – mówi. – Skupiliśmy się na pracy.

Obie ich firmy stały się wkrótce „maszynkami do robienia pieniędzy”. Zyski rosły z miesiąca na miesiąc. Dbali o to sowicie nagradzani doradcy. Przydały się też znajomości teściów i rodziców Darka.

- Nie wiem, ile wtedy zarabiałem – mówi Darek. – Brałem tyle, ile mi było potrzeba. Z Justyną nie rozmawialiśmy o pieniądzach, one po prostu były. Nie siadaliśmy na początku miesiąca z ołówkiem i kartką, żeby zaplanować wydatki na kolejny miesiąc. Bieżące opłaty były opłacane jako stałe przelewy. Nie kontrolowałem, jaki jest rachunek za prąd czy gaz. Podobnie w sklepie. Ani ja, ani żona nie patrzyliśmy na metki z ceną. Jak coś się nam podobało, to po prostu braliśmy to z półki i do kasy.

Pamiętam tylko, że raz się zdziwiłem, że na przeglądzie samochodu zapłaciłem jakąś dużą kwotę. Nawet się o to spytałem.

- Chciał pan dodatkowo nowe opony zimowe – usłyszałem.

Rzeczywiście, te stare miałem już dwa lata. Założyli mi nowe za 13 tysięcy. Nawet nie wiedziałem, że tyle kosztują…

Praca pochłonęła ich całkowicie. Widywali się zazwyczaj wieczorami. Darek był w swoim biurze już przed ósmą rano. Justyna zazwyczaj około 11. Kiedy wychodził - jeszcze spała. Z roku na rok spędzali ze sobą coraz mniej czasu.

- Odzwyczajaliśmy się od powoli od siebie – mówi Darek. – Rzadko udawało nam się spędzić jakiś weekend tylko we dwoje. Albo ja byłem gdzieś w rozjazdach, albo ona.

Darek na palcach jednej ręki może policzyć ile było takich wspólnych wyjazdów przez ostatnie mniej więcej 25 lat.

- Były jakieś kilkudniowe wypady, ale zazwyczaj ciągle odbieraliśmy jakieś telefony – mówi Darek. – Nie zdążyliśmy nawet się odrobinę zrelaksować. Praca nas zdominowała. Nie mieliśmy czasu na „głupoty”. Byliśmy zgodnym małżeństwem; dzisiaj się śmieję, że nie mieliśmy czasu kiedy się pokłócić.

I dodaje:

- Nie mielibyśmy nawet o co się spierać. Omijały nas kłopoty przeciętnych Polaków. Mówię o tych ekonomicznych. Nie musieliśmy się martwic, czy wystarczy do pierwszego, albo jaki przyjdzie rachunek w zimie za gaz. Czasami z biurze dziwiłem się, słysząc rozmowy pracowników przez telefon, żeby mąż czy żona czegoś nie kupowała, bo  taniej będzie np. w internecie. I nie mówię tego z pychy. Z Justyną żyliśmy w zupełnie innych realiach.

Ubywało im znajomych. Spotykali się głównie z tymi od biznesu. I gadali o biznesie.

- Wydaje mi się, że ci starzy, sprawdzeni znajomi jeszcze z lat studiów czuli się u nas skrępowani – mówi Darek. – Naprawdę nie robiliśmy niczego na pokaz, nie musieliśmy przed nimi niczego udawać, ale chyba źle się czuli u nas, widząc chociażby nowy samochód na podjeździe warty ponad milion złotych. Myślę, że to nawet nie była zawiść, tylko żal, że ktoś może pławić się w luksusach tak jak my. Nikt nigdy nam tego nie powiedział, ale dało się to odczuć.

Nigdy nie zdradził Justyny. Jest pewien, że i ona przez całe małżeństwo była mu wierna. Mieli i mają do siebie zaufanie. Pięć lat temu w Darku coś jednak pękło.

- Miałem spotkanie w Arłamowie. Wyjechałem w piątek, w niedzielę miałem wrócić. Justyna pojechała do koleżanki. Spotkanie miałem w sobotę z samego rana. Mój kontrahent nie był zupełnie przygotowany do rozmowy, dlatego już po godzinie stwierdziłem, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Mogłem wracać do domu.

Była piękna jesień, świeciło słońce, a Bieszczady o takiej porze roku są przecudne. Skręciłem z boczną drogę. Zaparkowałem przy strumieniu i ruszyłem polną drogą. Chciałem się przejść. Pomyślałem, że taki spacer dobrze mi zrobi. Już od dawna nie miałem uczucia, że się nigdzie nie muszę śpieszyć. Przeszedłem może dwa kilometry. Żywego ducha. Cisza, spokój. Doszedłem na skraj lasu i zobaczyłem mały, drewniany dom. Widać było, że ma już swoje lata. Drewniane ogrodzenie trzymało się ledwo kupy. Z boku werandy stała ławeczka. Na niej siedziała starsza kobieta i pewnie jeż mąż. Nie widzieli mnie. Obserwowałem ich jak zahipnotyzowany. To trwało z pewnością kilkanaście minut, ale był to obraz, który zapamiętam do końca życia. Bałem się poruszyć, żeby mnie nie zobaczyli. Ten mężczyzna trzymał swoją żonę za rękę. Ona oparła głowę o jego ramię i patrzyli gdzieś na połoniny. Słońce świeciło wprost na ich twarze. Na pewno mieli gdzieś po 80 lat. Widać było, że im się nie przelewa, chałupa stała nieco przechylona, podwórko ze studnią, ale czysto, nie zagracone. Na ich twarzach widać było lekki uśmiech. Mężczyzna delikatnie gładził jej rękę. Szczęście biło od nich.

Marek jeszcze chwilę postał, po czym cicho cofnął się i wrócił do samochodu.

- W powrotnej drodze cały czas miałem przed oczami ten obraz – mówi. – Nie jestem typem melancholika czy przesadnego romantyka, ale widok tych staruszków rozłożył mnie na łopatki. Zupełnie się rozkleiłem. Do tej pory czułem się szczęśliwy, ale czasami miałem wrażenie, że czegoś mi w życiu jednak brakuje.

Po drodze zadzwonił do żony. Powiedział, że będzie wcześniej. Ucieszyła się.

- Po drodze wstąpiłem do kwiaciarni – mówi. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz kupiłem jej kwiaty bez żadnej okazji.

Ten wieczór spędzili razem przy stole. Po raz pierwszy od wielu lat. Justyna była zaskoczona kwiatami. Zażartowała, że pewnie ma coś na sumieniu. Pili wino, potem obejrzeli jakiś film. W następny weekend zabrał ją na weekend. Oczywiście, że w Bieszczady. Nie do „wypasionego” hotelu ze SPA. Wynajął dużą, starą, ale odrestaurowaną drewnianą chatę. Z ławeczką przy ganku.

- Nie przyznałem się jej do dzisiaj, skąd ten pomysł – mówi. – Może jej kiedyś powiem.

To było pięć lat temu. Od tego czasu wiele się w ich życiu zmieniło. Nie, nie zamknęli firm. Interes wciąż się kręci. Mają jednak więcej czasu dla siebie.

- Mamy dobrych, sprawdzonych menedżerów – mówi Marek. – Spędzamy jednak o wiele więcej czasu ze sobą niż do tej pory. Wyjeżdżamy na kilkudniowe wypady, odwiedzamy znajomych. Dużo czytamy, ale przede wszystkim rozmawiamy. Nie jestem hipokrytą. Pieniądze wiele nam dały i dają. Żyjemy bezstresowo. Jedyne, czego mi w życiu brakuje, to wspomnień takich chwil, jakie widziałem wtedy w Bieszczadach. Tego nie kupi się za żadne pieniądze.                

 

 

          

      

Tagi:

miłość,  biznes,  szczęście, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz