- To była koleżanka z pracy – zaczyna swoją historię. - Mieliśmy po 32 lata. Z żoną byłem już 5 lat po ślubie. To były lata 80. Zacząłem pracę w dużym zakładzie produkcyjnym pod Warszawą. Tam też pracowała Marzena, która już pierwszego dnia wpadła mi w oko. Początkowo to było zwykłe zauroczenie, dobrze się nam razem rozmawiało. Była bardzo pogodna, wesoła, bezpośrednia, a do tego miała urok nastolatki. Była panną, mieszkała z matką w małym, jednorodzinnym domku.
Z żoną mieli udany związek. Urodził im się syn, dostali mieszkanie na nowym osiedlu, dobrze im się powodziło.
- Czasami się pokłóciliśmy, tak jak w każdym małżeństwie, ale szybko się godziliśmy. Żona była domatorką, ciężko ją było gdzieś wyciągnąć, zajęta była pracą, a kiedy miała wolne, to wolała siedzieć z książką lub przed telewizorem. Popadliśmy w rutynę, stąd być może tak dobrze czułem się przy Marzenie – ta ciągle żartowała, była spontaniczna i co tu ukrywać – coraz bardziej mnie pociągała.
Pracowali w innych działach, ale na jednym piętrze. Widzieli się niemal codziennie. I coraz częściej rozmawiali ze sobą, aż niektórzy zaczęli plotkować za ich plecami.
- Z tego zauroczenia narodził się w końcu klasyczny romans – mówi pan Marek. - Nie spotykaliśmy się raczej po pracy. To był bardziej taki szczenięcy romans – a to muśnięcie dłoni, jak nikt nie widział albo jakiś pocałunek, przytulenie na korytarzu. Wiedziałem gdzie mieszka, ale nigdy nawet nie pojawiłem się blisko jej domu. To było małe miasto i wszyscy się tu znali. Nie chcieliśmy żadnych plotek. Raz spędziliśmy trochę więcej czasu w biurze, kiedy wszyscy już poszli po tradycyjnym, firmowym  opłatku do domu. Byliśmy wtedy sami w biurze. Nie była to komfortowa sytuacja, bo tuż za ścianą byli portierzy. Wtedy po raz pierwszy poczułem, że Marzena jest mi bardzo bliską osobą.
Żona niczego nie podejrzewała. Nie dzwonili z Marzeną do siebie, nie było wtedy telefonów komórkowych, internetu i tym bardziej komunikatorów społecznościowych.
- Bardzo chciałem spędzić z nią chociaż jeden, cały dzień. A najlepiej weekend. To była tak silna pokusa, że codziennie obmyślałem plan, jak to zrobić – kontynuuje nasz bohater.
W końcu wymyślili. A w zasadzie pan Marek. Był zapalonym wędkarzem oraz brydżystą. Powiedział żonie, że wyjedzie na weekend do znajomego koła Zegrza. Razem mieli wędkować. Jego z kolei uprzedził, żeby po przyjacielsku – w razie czego dał mu alibi, że razem wędkowali, a on sam w tym czasie miał grać ze znajomymi w brydża.
- Zygmunt wiedział, że żona patrzyła krzywym okiem na te moje brydżowe spotkania – mówi. - Sam mu kiedyś o tym mówiłem.
To była pierwsza część planu. Druga zakładała, że razem z Marzeną spotkają się w sobotę przed południem w Radomiu. 
- To było kilkadziesiąt kilometrów od nas – mówi. - Wcześniej zarezerwowałem kwaterę prywatną na peryferiach miasta. Dzielnica domków jednorodzinnych. Znajomy dał mi kiedyś telefon do kobiety, który wynajmowała takie pokoje.
Pojechali pekaesem. Oddzielnie. Ona wcześniej, on kolejnym kursem. Zanim wsiadł do autobusu, uważnie rozejrzał się, czy nie widzi jakiegoś znajomego. Odetchnął dopiero na dworcu w Radomiu. 
- Spotkaliśmy się w umówionym miejscu – pod kwiaciarnią. - mówi pan Marek. - Potem poszliśmy na kwaterę. To był parterowy domek na uboczu. Wcześniej uzgodniłem z właścicielką – ona sama mieszkała w centrum miasta, ale akurat w weekend wyjechała, że klucze odbiorę u sąsiadki. Tam też miałem zapłacić za nocleg. Na wszelki wypadek nie mówiłem przez telefon, że nie będę sam. Odebrałem klucze, zapłaciłem, sąsiadka o nic na szczęście nie pytała.
Po kilku minutach był sam na sam z Marzeną. Nie musieli się obawiać portiera za ścianą, czy nasłuchiwać, czy ktoś nie zbliża się do pokoju, w którym akurat siedzieli trzymając się za ręce.
- Rano, po przebudzeniu dotarło do mnie, co zrobiłem. Owszem, było wspaniale, ale zacząłem mieć straszne wyrzuty sumienia. Do tej pory to był – w moim przekonaniu – niewinny flirt. Tego ranka uświadomiłem sobie, że albo teraz będą musiał żyć jak konspirator i spotykać się potajemnie z Marzeną albo być z nią na stałe. Ani jedno, ani drugie rozwiązanie nie wchodziło w rachubę. To pierwsze było zbyt skomplikowane i prowadziło donikąd. Wiedziałem, że wcześniej czy później żona dowiedziałaby się o tym. Zresztą jak długo mógłbym ją oszukiwać? Nie chciałem w to brnąć dalej. Nie chciałem też odchodzić od żony. Tego dnia zrozumiałem, że strasznie skrzywdziłem kogoś, kogo wciąż bardzo kocham. Powiedziałem o tym Marzenie. Przytuliła się do mnie i powiedziała, że wcale nie wymaga ode jakichkolwiek zobowiązań. Było fajnie i tyle. I że nie  musimy nic planować.
Życie jednak znalazło inne, nieoczekiwane rozwiązanie, którego nikt z nich nie przewidział. Bo nie mógł. 
- Wstaliśmy, zjedliśmy w milczeniu śniadanie, sprzątnęliśmy ze stołu i postanowiliśmy wrócić do domu – mówi pan Marek. - Poszedłem do sąsiadki i oddałem klucze. Szliśmy w kierunku przystanku. Pamiętam, że to był chłodny i mglisty poranek, bo to było jesienią. Marzena drżała z zimna. Wziąłem ja za rękę, czule objąłem. To było na małej, pustej, osiedlowej uliczce. Żywej duszy wokół. Jak to rano w niedzielę. Doszliśmy do głównej ulicy. Wciąż byliśmy przytuleni do siebie. Czuliśmy, że to ostatni raz. Nie musieliśmy tego mówić. Nagle zamarłem. Zauważyłem, że jedyna osoba, która pojawiła się w promieniu kilkuset metrów od nas – uważnie nam się przygląda. W pewnej chwili poprawiła chustkę na głowie i serce zabiło mi mocniej.
- Marek???
- Już nie miałem złudzeń. To była ciotka żony. Nie, nie z Radomia. To można by było zrozumieć. Ze Szczecina. Nie widziałem jej od dnia naszego ślubu. Patrzyła ze zdumieniem to na mnie, to na Marzenę. Zacząłem coś tłumaczyć, że to moja kuzynka, że delegacja, a co ciocia tu robi i jakieś inne bzdury. Potem chciałem się z nią przywitać. Plotłem jakieś głupoty. W końcu ciocia – dość chłodno – opowiedziała, że przyjechała za zlot absolwentów miejscowej szkoły. Równie chłodno się pożegnała patrząc wymownie mi w oczy.
Po południu był już w domu. Żony nie było. Poszła na mszę. Kiedy wróciła…
- Opowiedziałem jej o wszystkim. Niczego nie ukrywałem. I o tym, że postanowiłem skończyć ten romans. I że ją kocham i bardzo żałuję tego, co zrobiłem. Maria początkowo nic nie mówiła. Słuchała. Nie robiła wymówek. Powiedziała jedynie, że się domyślała. Zamknęła się w swoim pokoju i tego dnia już o tym nie rozmawialiśmy.
Kolejne dni były ciężkie dla obydwoje. Ale o zdradzie już nie rozmawiali.  
- Maria już nigdy nie wracała do tego tematu. Ja też nie próbowałem. Patrząc z boku, w naszym małżeństwie nic się zmieniło. Byliśmy wciąż razem, wychowywaliśmy syna, jeździliśmy razem na wczasy. Jednak nigdy już nie było tak jak dawniej.
- A czy ciotka zadzwoniła może do pana żony?
- Nie. Sam do niej zadzwoniłem po kilku dniach. Powiedziałem prawdę. Spytała tylko, czy Maria o tym wie. Kiedy potwierdziłem, odparła jedynie, że nie będzie mnie oceniać i muszę sobie z tym poradzić.
Małżeństwo przetrwało. Krótko po tym Marzena wyjechała na stałe. Pan Marek nigdy nie próbował   odnowić z nią kontaktu. Nie miał też nigdy od niej żadnej wiadomości.
- Żona zmarła dziesięć lat temu na raka. Byłem przy jej śmierci. Do końca wydawało mi się, że widziałem w jej oczach żal do mnie. Zdaję sobie sprawę, że strasznie ją skrzywdziłem. Nie wiem, czy mi kiedykolwiek wybaczyła. Co z tego, że mam do dzisiaj wyrzuty sumienia. Jej już tego nie powiem. Muszę z tym żyć. 
 
  
 
 
        
     
          
 
 

Tagi:

zdrada,  miłość,  małżeństwo, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz