Partner: Logo FacetXL.pl

Jurka znał od dziecka. Razem wychowywali się na jednej dzielnicy. Chodzili potem do tej samej szkoły. Marek po podstawówce wybrał liceum, a Jurek poszedł do technikum. Mieszkali niedaleko siebie, widywali się co najmniej raz w tygodniu.

- Kiedy byliśmy na studiach, to już wtedy zaczęliśmy wspólne interesy - opowiada Marek, dziś 60-latek. - Nie wiem, kto z nas wpadł na pomysł, żeby przywozić różne towary z Wiednia i potem sprzedawać je po różnych targach.

Pierwszy raz pojechali samochodem Jurka ojca. To był duży fiat. Najpierw kręcił trochę nosem, ale w końcu się zgodził dać synowi auto.

- Zapakowaliśmy po kilka kartonów papierosów, na nich był największy zarobek - wspomina Marek. - Do tego jakieś elektronarzędzia i tak co jakiś czas pojawialiśmy się na przejściu w Mikulovie. Towar sprzedawaliśmy na słynnym Mexikoplatz w Wiedniu.

 


Czasami policja robiła naloty na takich handlarzy jak my, ale ryzyko się opłacało

 


W stolicy Austrii kupowali głównie elektronikę, przez jakiś czas włóczkę oraz prezenty komunijne - komplety składające się z kalkulatora i długopisu; do tego modne wówczas zegarki elektroniczne z melodyjkami. Im więcej melodyjek - tym lepiej.

- Na tych wyjazdach zarabialiśmy naprawdę niezłe pieniądze - wspomina Marek. - To był złoty czas na robienie interesów.

Z Jurkiem byli zgraną parą. Mieli do siebie zaufanie. A w biznesie to podstawa. Z czasem zaczęli obracać coraz większą gotówką. I ryzykowali.

- Do dzisiaj pamiętam nasz numer z wartburgiem - mówi Marek. - Wtedy za duży przemyt można było stracić auto. Konfiskowali jako narzędzie przestępstwa. Któregoś razu poszliśmy na całość. Kupiliśmy wartburga za 50 dolarów. Taki, żeby nim tylko dojechać do Wiednia, zapakować towar i wrócić. Gdyby nie wyszło, to trudno. Tak zrobiliśmy. Jakoś prychając tym dwusuwem dojechaliśmy do Austrii i zapakowani po dach dotarliśmy do granicy. Nie wiem, jak nam się udało wjechać do Czechosłowacji, ale z duszą na ramieniu zameldowaliśmy się na przejściu w Barwinku. Na pytanie, co wieziemy, Jurek zażartował, że jako biedni studenci musimy z czegoś opłacić akademik i mieć za co żyć, dlatego mamy i narkotyki, i alkohol, i broń. Tak zaczęliśmy sobie żartować, a w końcu przyznaliśmy się szczerze, że to może być nasz "złoty strzał" w biznesie. I zdarzył się cud. Celnicy puścili nas. Fakt, że zostawiliśmy im w prezencie kilka drobiazgów.

 


Studia skończyli w terminie. Wiedzieli jednak, że do pracy na etacie nikt ich nie namówi

 


- Już wtedy nam się na tyle dobrze powodziło, że w ogóle o tym nie myśleliśmy - mówi Marek. - Rozszerzyliśmy jednak branżę. Kupiliśmy sześć przyczep kempingowych i przystosowaliśmy je do gastronomii. Obstawialiśmy giełdy samochodowe, targi, festyny. Super interes.

Kiedy gastronomia zaczęła się już w kraju "cywilizować" i takie prymitywne punkty sprzedaży kiełbasek czy bigosu powoli znikały z polskich ulic, Marek z Jurkiem rzucili się na głęboką wodę.

- Kupiliśmy za niewielkie w sumie pieniądze pensjonat nad morzem, niedaleko Międzyzdrojów - wyjaśnia 60-latek. - Poprzedni właściciel popadł w długi i zależało mu na szybkiej sprzedaży.

Przez kilka lat mieli z tego niezły dochód. Potem go sprzedali za trzy razy tyle.

Mieli też przez te lata dużo szczęścia w interesach. Takich transakcji jak ta nad morzem, udało im się dokonać jeszcze kilkakrotnie. I zarobili na tym krocie.

Marek przez te lata ich wspólnych biznesów zdążył już założyć rodzinę, miał dwójkę synów. Jurek był wciąż kawalerem. Nie ciągnęło go do żeniaczki.

 


Dla Marka dzieciaków był jak wujek. Ania, jego żona traktowało go też jak członka rodziny

 


- Mieliśmy też swoje inwestycje m.in. w Austrii - dodaje Marek. - Na początku niektórzy się tam dziwili, że jak to - Polacy, którzy zazwyczaj kojarzyli się z gastarbeiterami, handlarzami, nagle stają się u nich biznesmenami? Nam udało się jakoś "wstrzelić" w branżę turystyczno-gastronomiczną i przyznam, że to nam dobrze wychodziło. Śledziliśmy dokładnie rynek nieruchomości, mieliśmy też zaprzyjaźnionych urzędników, którzy często dawali nam znać o atrakcyjnych lokalach, które miały być do sprzedaży. Kupowaliśmy je, inwestowaliśmy w remont, modernizację i sprzedawaliśmy potem z dużym zyskiem. Nie mieliśmy własnej ekipy budowlanej, chociaż Jurek miał taki zamiar. Doszli do wniosku, że bardziej opłaca się im brać zewnętrzną firmę, niż inwestować w sprzęt i zatrudniać ludzi do własnej ekipy.

 


Przez te trzydzieści lat - bo tyle wspólnie prowadzili interesy - pokłócili się na poważne tylko raz. I poszło o sport

 


Ściślej - o piłkę nożną i klub, który Jurek chciał koniecznie finansowo wspierać. Miał na tym punkcie hopla. Jako młody chłopak trenował w tym klubie przez kilka lat i potem, jak doznał kontuzji, to tak się związał z zespołem, że chodził na wszystkie mecze, nawet jak miał czas, to jeździł z nimi po całym województwie. I chciał koniecznie im pomóc. Chodziło o kilkadziesiąt tysięcy złotych co sezon.

- Uważałem, że to fanaberia - mówi Marek. - Sam byłem kibicem, ale nie widziałem w tym żadnych korzyści dla naszej firmy. To, że będą ganiać po boisku z naszym logo przy stu, czy dwustu kibicach na trybunach wydawało mi się właśnie jego fanaberią. I się wtedy ostro pokłóciliśmy. Przymykałem oko, kiedy widziałem faktury na zakup dla nich koszulek czy piłek. To nie było jednak jakieś specjalnie duże kwoty, a jemu marzył się własny klub. Na to w życiu bym się nie zgodził.

 


Dwa lata temu rozstał się ze swoim przyjacielem i zarazem wspólnikiem. Został wtedy z niezapłaconymi przez niego fakturami

 


- Kilka miesięcy wcześniej miałem złe przeczucie - przyznaje Marek. - Zaczynaliśmy wtedy gruntowny remont hotelu w Alpach. Jurek powiedział wówczas, że pojedzie tam na kilka miesięcy, żeby wszystkiego przypilnować. Do tej pory niechętnie wyjeżdżał z Polski na dłużej. Ciągle tłumaczył się, że znowu jakiś mecz przegapi. A tym razem sam zaproponował dłuższy wyjazd. Nie musiał być tam na stałe, mieliśmy swojego kierownika budowy - zaufanego fachowca, który zawsze był dyspozycyjny i do tego uczciwy i pracowity gość.

Ale nie tylko to wzbudziło podejrzliwość Marka. Po raz drugi w krótkim odstępie czasu wyczuł od przyjaciela alkohol. I to w dzień. Zaskoczyło go to, bo Jurek zazwyczaj nie pił. Spytał go nawet o to. Ten stwierdził, że czuje się przeziębiony i leczy się nalewką z dzikiej róży.

- Teraz wiem, że to o nie przeziębienie chodziło - mówi Marek. - On w tym alkoholu szukał zapomnienia o innym nałogu.

Kiedy wyjechał, Marek miał na głowie dwie inne inwestycje, że zapomniał o tym.

 


Po pewnym czasie jednak był już niemal pewien, że z jego przyjacielem dzieje się coś niepokojącego

 


- Często dzwoniliśmy do siebie, uzgadnialiśmy pewne rzeczy, zawsze gadaliśmy krótko, zwięźle i na temat - mówi Marek. - Jurek jak dzwonił wtedy z tej Austrii, to zaczął gadać od rzeczy. A to wypytywał o Anię, a to o dzieci, o moje zdrowie. Nigdy tego nie robił. Nie lubił długo rozmawiać przez telefon i nigdy też nie był aż tak wylewny. Spytałem nawet, czy u niego wszystko w porządku. Miałem też wrażenie, że trochę mu się język plącze - tak jak po alkoholu. Zaprzeczył, stwierdził, że jest wszystko ok. Nie było. Teraz to wiem.

Trzy dni po tej rozmowie jeden z pracowników zaniepokoił się, że Jurek nie zszedł na śniadanie. Najpierw myśleli, że zaspał. To mu się jednak nie zdarzało. Kiedy weszli do jego pokoju, ten spał w najlepsze. W ubraniu, obok stała pusta butelka po wódce.

O tym wszystkim dowiedział się od pracownika, który od razu do niego zadzwonił. Nie chodziło mu bynajmniej o to, że szef zaspał, bo za dużo wypił.

 


- Poskarżył się, że Jurek od dłuższego czasu nie tylko coraz rzadziej pojawia się w pensjonacie, ale i zalega im z wypłatą - mówi Marek. - To był dla mnie szok. Do tej pory nigdy czegoś takie nie było w naszej firmie

 


Do Jurka nie dzwonił. Nie chciał, żeby wiedział o jego niepodziewanym przyjeździe. Pracownikowi obiecał, że wszystko załatwi. Następnego dnia wieczorem był na miejscu. Jurka nie było. Nie odbierał też telefonu.

- Wrócił nad ranem - mówi Marek. - Zaczął się tłumaczyć, że nieco zabalował. Nie musiał nic mówić, widać to było gołym okiem.

Marek nie tracił czasu na dyskusje. Od razu spytał o kasę, faktury, zaległości. I z każdą minutą wyjaśnień wspólnika czuł, jak mu rośnie ciśnienie.

- Jurek nie kręcił - mówi. - Nie umiał kłamać. Za długo się znaliśmy. Alkohol nie był głównym problemem, tylko hazard. To był dla mnie szok.

Marek przyznał się, że ma z tym problem od wielu lat. Zaczęło się od popularnego urządzenia, w którym umieszczone były półki z monetami. Półki poruszały się. Wystarczyło wrzucić monetę, żeby strącić pozostałe. Te spadały na niższą półkę, a następnie wypadały z automatu. To była wygrana. I Marek potrafił godzinami stać przy takim automacie. Zdarzało się, że wygrywał. I tak go to wciągnęło, że nie tym nie poprzestał.

 


Doszła ruletka, wszelkiej maści automaty, poker. Głównie grał w weekendy. Z czasem przestał się kontrolować.

 


- W Austrii był stałym bywalcem pobliskiego kasyna - mówi Marek. - Zdarzały mu się nawet spore wygrane. Wtedy się nakręcał. I przychodziły wtopy. Hazard by silniejszy od niego. Zdawał sobie z tego sprawę i zaczął pić. Coraz częściej, coraz więcej. I też coraz więcej przegrywał. Do tego firmowe pieniądze.

W kasie - po podliczeniu wszystkich faktur, zrobieniu bilansu, zobowiązań itd. brakowało blisko 120 tysięcy euro.

- To pieniądze, które po prostu ukradł - mówi Marek. - Kiedy się rozstawaliśmy, nie patrzył mi w oczy. Powiedział tylko, że jest mu wstyd. Te pieniądze oddał. Sprzedał działkę, którą wiele lat temu kupił z myślą o budowie.

Od pół roku nie ma o byłym wspólniku żadnych wieści. Od jego siostry, którą przypadkowo spotkał na ulicy dowiedział się, że prowadził jakieś interesy w Trójmieście. Podobno poszedł też na terapię. Od tego czasu nie odzywa się.

- Mam trochę wyrzuty sumienia - kończy Marek. - Syn mi dopiero to uświadomił, że uzależnienie od hazardu jest chorobą. A każdą chorobę można leczyć. Przynajmniej próbować. Ja tego nie zaproponowałem Jurkowi. A to przecież był mój najlepszy przyjaciel.

 

 

Tagi:

biznes,  interesy,  pieniądze, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz